
„Requiem” Lauren Oliver

Tekst archiwalny z 2016 r.
Powrót do świata, w którym miłość pozostaje zakazana, nie należał do najprostszych. Niespodziewanie ciężką przeprawą okazało się dla mnie czytanie Pandemonium, drugiego tomu trylogii Delirium Lauren Oliver. Pozostała ostatnia niewiadoma. Requiem. Ostatnia szansa na rehabilitację lub potwierdzenie klęski.
Show must go on!
Rewolucja rozlewa się na cały kraj, oddziały rządowe śledzą i brutalnie tępią grupy Odmieńców. Jako członkini ruchu oporu Lena znajduje się w samym centrum konfliktu. Rozdarta między Aleksem i Julianem walczy o swoje życie i prawo do miłości.
W tym samym czasie Hana prowadzi bezpieczne, pozbawione miłości życie u boku narzeczonego – nowego burmistrza Portland. Wkrótce drogi dziewczyn znów się zejdą, a ich spotkanie doprowadzi do bolesnej konfrontacji.
Czy można wybaczyć zdradę? Czy mury wreszcie runą?
O Delirium z pewnością można powiedzieć jedno: to nie jest trylogia nastawiona na nadmierną epickość. Choć Lauren Oliver podejmuje próby przedstawienia problemu w ujęciu ogólnokrajowym, wciąż pozostaje wrażenie, jakby konflikt tragiczny toczył się w zacofanej wiosce. Zbyt małe spektrum postaci. Za bardzo ograniczone punkty widzenia.
Skoro o bohaterach mowa. Spodziewałem się, że w Requiem pierwsze skrzypce zagra – żeby nie zdradzić fabuły – osoba, która niegdyś była bardzo ważna w życiu Leny. A tu lipa. Dramatu dopełniły również bardzo drewniane relacje między paniami. I spory brak konsekwencji w opowieści prowadzonej z perspektywy Hany. Można powiedzieć, że honor bohaterów Requiem ratują Raven i Tack oraz skomplikowana relacja między nimi.
Fabuła Requiem – choć o niebo lepsza od połowy fabuły z Pandemonium – jest jak pociąg osobowy z Katowic do Żywca: hamuje, zanim zdoła się rozpędzić. Tona statycznych opisów dosłownie miażdży tych kilka chwil akcji, których przedstawienie określiłbym jako pierdnięcie. Akcja pojawia się nagle, jest głośna, ale za sekundę nie ma już po niej śladu. Czasami też akcja przeciska się cichaczem pomiędzy zmasowanym atakiem opisów. Z olbrzymim bólem serca stwierdzam, że ta sama Lauren Oliver, której Panikę uwielbiam, potrafi sprawić, że książka zaledwie 200 stronicowa ciągnie się w nieskończoność…
Po rewelacyjnym Delirium przyszedł czas na słabiutkie Pandemonium. Wówczas wszystko zdechło. I choć miałem wielką nadzieję, że Requiem okaże się zmartwychwstaniem dla trylogii, był to zaledwie nerwowy dryg trupa. I trudno mi nie czuć olbrzymiego żalu z tego powodu, zwłaszcza, że świat przedstawiony – cała filozofia tego świata, detale – są na najwyższym poziomie.
Requiem nie jest najgorszym zakończeniem serii jakie czytałem. Jest poprawnym zakończeniem. Tylko i aż. Brakuje tu fajerwerków. Jest tylko jeden moment chwytający za serce. Tylko i aż, bo ten jeden moment sprawia, że mogę o tej książce mówić bez grymasu niezadowolenia na twarzy. Ale trzeba sobie powiedzieć wprost: poprawność nie jest zadowalająca.
Gdzie tkwi problem? Co sprawiło, że tak dobrze zapowiadająca się trylogia, okazała się być tylko przeciętna? Dlaczego po fantastycznym Delirium nastąpił tak gwałtowny i bolesny spadek? Jako Czytacz czuję z jednej strony książkowego kaca, a z drugiej strony niedosyt. I nie wiem, co jest gorsze. Czy urwanie zakończenia w takim momencie, który niczego nie wyjaśnia czy zanudzenie w najbardziej kluczowych momentach? Requiem urywa się i tyle go widzieli. Wygląda na to, że limit słów został wyczerpany i trzeba kończyć. Już. Teraz.
Szkoda. Ideał sięgnął bruku. Tutaj w bardzo dosłownym znaczeniu o spadku jakości.
Opublikuj komentarz