
„Wszechświaty” Leonardo Partignani

Tekst archiwalny z 2016 r.
W języku angielskim jest takie mądre powiedzenie: ugryźć więcej niż można przełknąć. Po polsku oznacza mniej więcej to samo co porywać się z motyką na słońce. Zostańmy jednak przy angielskiej wersji, bo lepiej pasuje do kontekstu.
Są w literaturze takie tematy, na których amatorzy się rozkładają. Kończą jak motocykliści pędzący dwieście na godzinę i rozpoczynający hamowanie na trzy metry przed przeszkodą. Mniej więcej kończą r o z m a z a n i na długim odcinku drogi. Naprawdę, wielkiej precyzji, uwagi i zmysłu orientacji wymaga pisanie o światach równoległych, podróżach w czasie i im podobnych abstrakcjach. W zeszłym roku miałem okazję czytać absolutnie genialną książkę w tych klimatach, która pozostała spójna, logiczna i bardzo wciągająca. Mowa o Pierwszych piętnastu żywotach Harry’ego Augusta Claire North. Teraz przyszło mi się zmierzyć z Wszechświatami Leonardo Partignaniego.
Według teorii wieloświatów, istnieje nieskończona liczba światów, jak i nieskończone są możliwości naszego w nich istnienia. Przypuszcza się, że te rzeczywistości nie komunikują się wzajemnie.
Alex mieszka w Mediolanie, a Jenny w Melbourne. Cienka nić od zawsze wiąże losy tych dwojga – telepatyczne rozmowy, które odbywają bez uprzedzenia, w stanie nieświadomości. Aż do chwili, gdy zdecydują się na spotkanie i odkrycie prawdy, która całkowicie zmieni ich egzystencję, niszcząc wszelkie pewniki świata, w którym żyją.
– ALEX, DLACZEGO NIE PRZYSZEDŁEŚ? PROSZĘ CIĘ, NIE MÓW MI, ŻE NIE ISTNIEJESZ.
– JENNY, JESTEM NA MOLO. JESTEM TUTAJ!
– JA TAKŻE, DOKŁADNIE TAM, GDZIE TY MÓWISZ, ŻE JESTEŚ.
Książka rozpoczyna się interesująco, a ciekawość i niepewność rosną z każdą kolejną stroną, niemniej trudna i skomplikowana tematyka utrzymywała mnie w pogotowiu. W końcu to ja – łowca nieścisłości, nielogiczności i idiotyzmów w książkach!
Nie zdradzę więcej niż blurb Wszechświatów, niemniej zapowiadam – za chwilę zrobi się nieprzyjemnie. Dwoje nastolatków rozmawia ze sobą za pomocą telepatii. Fajna sprawa, nie powiem. Komunikują się ze sobą i wreszcie – chcąc się upewnić, że naprawdę istnieją i ten kontakt nie jest wynikiem choroby psychicznej – decydują się na spotkanie. Ona podaje mu adres, a on leci do niej. Z Włoch do Australii. Ot, rzut beretem.
I w tym momencie szlag jasny trafia całą logikę fabuły i cała przyjemność z czytania idzie się… paść w pole. Od tego punktu zwrotnego fabuły już nigdy nie spojrzę na tę książkę w ten sam sposób. A nie spojrzę, ponieważ już zawsze będzie mi kołatało w głowie pytanie: DLACZEGO NIE ZADZWONICIE DO SIEBIE? Albo chociaż nie napiszecie listu czy maila… Rozumiem, że rozmowy międzykontynentalne może i do najtańszych nie należą, ale chyba są tańsze od wycieczki na drugi koniec świata?
Rozumiem. Nie mogli do siebie zadzwonić, ani napisać, bo to skróciłoby tę niespełna trzystu stronicową książkę do dużo krótszego opowiadania. Tak czy siak: grzech został popełniony, autor wdepnął w minę.
Wszechświaty konsekwentnie brną w kierunku przepaści. Olbrzymie możliwości jakie daje koncept wieloświatów zostają spłycone do niewiadomego poziomu. Jeszcze do tego apokalipsy brakuje! (Czy w tej książce występuje apokalipsa, nie zdradzę). Generalnie fantazja Partignaniego poniosła go tak bardzo, że ze strony na stronę – od wspomnianego punktu zwrotnego – czułem, że czytanie tej książki przeze mnie to potworne nieporozumienie.
Nie chcę być katem. Główni bohaterowie naprawdę są fajnie dopracowani. Są nierozgarnięci (bo po cholerę dzwonić?), ale na swój sposób uroczy. Ponadto bardzo podobały mi się relacje między nimi i wszelkie wątki romantycznopochodne. Boleję nad tym, że tak fajnym postaciom przyszło funkcjonować w tak kiepskich warunkach literackich.
Pomijając absurdy fabularne – książkę czyta się dobrze i szybko. Schody zaczynają się dopiero bliżej końca, kiedy epickość zaczyna lać się strumieniami. Co za dużo to niezdrowo. Zwłaszcza, że do tej książki dużo bardziej – w mojej chamskiej opinii – pasowałoby bardziej stonowane zakończenie. Mam wrażenie, że autor na siłę wciskał do jednego wora wszystko. Masę pomysłów, kilka snów i dozę niedorzeczności. Niektóre z nich upychał w tym worze butem, byleby się zmieściły.
Wyłączając rozum, logiczne myślenie i ogólnie biorąc olbrzymią poprawkę na to wszystko, com przeczytał: ciekawa książka. Jej autor okazał się być owym motocyklistą ze wstępu, a jego flaki rozciągają się na całej trasie pomiędzy Włochami, a Australią.
I skończyłbym już najchętniej w tym miejscu, albo i siedem akapitów temu, ale jest jeszcze coś. Coś równie bolesnego. Tym czymś jest 45 zeta za 270-stronicową książkę. I gruby, niewygodny do czytania papier, na którym książka została wydrukowana. Jedyny plus to piękna okładka. Ale to za mało. Duuuużo za mało.
Reszta jest milczeniem.
Opublikuj komentarz