„Miasto Cieni” Ransom Riggs

„Miasto Cieni” Ransom Riggs

Tekst archiwalny z 2014 r.

Z seriami jest ten problem, że poszczególne książki składające się na całość, z reguły nie są równe sobie. Czasami to, co się bardzo dobrze zaczyna ma fatalne rozwinięcie bądź zakończenie, rzadziej kontynuacja utrzymuje poziom swojego pierwowzoru, a już prawdziwą rzadkością są serie, które z tomu na tom stają się coraz lepsze i bardziej wciągające. Dlatego, z reguły, rzadko sięgam po serie, a kiedy już to robię, bywa to dziełem przypadku, zrządzenia losu bądź niewiedzy. Mało tego: dotychczas były tylko dwie serie, w których prawdziwie się zakochałem. Jednej z nich dedykowany jest ten blog, drugiej strona mojej żony. Inne nie przetrwały „próby kontynuacji” i albo kończyłem czytanie przez wzgląd na sentyment, albo przerywałem i plułem sobie w brodę, że tyle czasu poświęciłem na taką szmirę.

Sięgając po „Osobliwy dom pani Peregrine” Ransoma Riggsa, nie miałem świadomości, że jest to zaledwie początek historii, choć – przyznam szczerze – nawet gdybym wiedział, pewnie i tak skusiłbym się na tę pozycję. Summa summarum, nie tylko się nie zawiodłem, ale i poczułem uczucie podobne do tego, które towarzyszyło mi w przypadku czytania dwóch wyżej wspomnianych ukochanych serii. Nie mogłem się doczekać kontynuacji i, tak po prawdzie, spore oczekiwania położyłem na barkach „Miasta cieni” – kontynuacji „Osobliwego domu…”. Ale czy nie były one za duże?

Gdy tylko książka dotarła, od razu zabrałem się za czytanie. Byłem bardzo ciekaw jak potoczą się losy Jacoba i jego osobliwych przyjaciół w świecie, w którym muszą liczyć już tylko na siebie. Przyznam, że początek nieco mnie znużył – wszakże nawet piękne i plastyczne opisy w pewnym momencie mogą się przejeść i stać nużące. Ale Ransom Riggs chyba zdaje sobie z tego sprawę, gdyż co jakiś czas serwuje swojemu czytelnikowi coś, co nie pozwoli mu na zaśnięcie czy odłożenie książki. Z samą fabułą jest nieco gorzej – po wielkich rewelacjach z pierwszego tomu nie ma już ani śladu i w „Mieście cieni” już od samego początku wszystko zdaje się być jasne i mknie prostą linią do przodu swoim własnym tempem. A szkoda, bo „Osobliwy dom…” miał prawdziwy potencjał, a tutaj fabuła zaczyna nieco kuleć i w pewnym momencie można zapomnieć, że czyta się kontynuację tak świetnej książki. Ale mimo to nie jest źle. „Miasto cieni” broni się jako sama książka – dobrze się ją czyta i potrafi wciągnąć. Tym, co jej, natomiast, nie służy jest seria. Bo o ile w pierwszym tomie trudno się czegokolwiek domyślić i każda kolejna strona może zaskoczyć czymś bardzo osobliwym, o tyle tutaj powielają się już znane z innych dzieł schematy i, cóż, wielki finał również da się stosunkowo łatwo przewidzieć. Ransom Riggs nie udźwignął ciężaru kontynuacji.

Pomimo wielu uchybień i mankamentów, nie żałuję (jeszcze) czasu poświęconego na osobliwą trylogię Ransoma Riggsa. „Miasto cieni” nie zniechęciło mnie do poznania dalszych losów wyjątkowej gromadki, jednakże z drugiej strony – również mnie do tego nie zachęciło. To nadal „Osobliwy dom pani Peregrine” jest tym motorem napędzającym, którego blask pada na słabszy ciąg dalszy. Niemniej, jeśli Riggs nie odnajdzie tego czegoś, co wyniosło jego pierwszą książkę na szczyty, obawiam się, że tom kończący dobije tę serię. Na amen. Liczę na to, że tak się nie stanie, ponieważ w moim sercu nadal jest miejsce dla tej trylogii. A „Miasto cieni” polecam, bo w rzeczywistości największym mankamentem tej bardzo dobrej książki jest to, że musi stawać w szranki z książką znakomitą. Ot, bezlitosne prawo serii – nie da się uniknąć porównań.

Opublikuj komentarz