„Zaginiony symbol” Dan Brown

„Zaginiony symbol” Dan Brown

Tekst archiwalny z 2014 r.
 
Świat wstrzymał oddech na wieść o literackim powrocie Dana Browna, jednego z najpoczytniejszych autorów książek sensacyjnych, którego teorie spiskowe dotknęły sam Watykan przysparzając pisarzowi niechęć ze strony Kościoła i niesamowitą popularność wśród reszty świata. Autor „Kodu Leonarda da Vinci” powrócił w tym roku ze swoim najnowszym dziełem, „Inferno”, będącym czwartym tomem przygód Roberta Langdona, osobliwego historyka o twarzy Toma Hanksa.
 
W oczekiwaniu na najnowszy tom, postanowiłem sobie jeszcze raz się zagłębić w świat „Zaginionego symbolu”, który przy pierwszym czytaniu nie tylko mnie nie zachwycił, ale i sprawił, że poczułem się jak gość, któremu w restauracji podano odgrzewanego kotleta. Biorąc pod uwagę moje nastawienie do tej książki i kilkuletnie oczekiwanie, spodziewałem się, że moja ocena będzie wyższa. Niestety, trzecia część serii opowiadająca o przygodach Roberta Langdona była oklepana i nader przewidywalna. W przeciwieństwie do mojej recenzji, która już w tej chwili złamała schemat, bo kto mądry pisze recenzję od tyłu? Czyli podając na początku ocenę omawianego „dzieła”?
 
Jak już wspominałem – pierwszą ocenę „Zaginionemu symbolowi” postawiłem na zaledwie dwa dni po jego polskiej premierze. I wtedy w księgarniach panował szał, kiedy na półkach miał zagościć kolejny bestseller amerykańskiego pisarza. Promocja „Inferno” przypomniała mi te chwile. Stąd poczucie nostalgii i pragnienie przypomnienia sobie ostatniej przygody błyskotliwego profesora.
 
Jako, że podróż pociągiem z Bydgoszczy do Bielska-Białej zdaje się nie należeć do najkrótszych, stwarza idealną atmosferę do czytania. Dając drugą szansę „Zaginionemu symbolowi” dałem sobie ultimatum: albo ta książka mnie porwie, albo daruję sobie jej kolejną część. A „Inferno” mnie kusiło łypiąc na mnie swoją nienaganną okładką i złoconymi literami z półek księgarskich. Choć tym razem nie porwałem się na książkę w dniu premiery, powoli zaczynałem dojrzewać do tej decyzji. Teraz wszystko spoczęło w „rękach”, a raczej na „stronicach” „Zaginionego symbolu”. I już na wstępie dałem się porwać Brownowi oddając się w pełni jego kunsztowi literackiemu, tak zgrabnie budowanemu masą najróżniejszych epitetów. W mojej opinii dobra książka to taka, która nawet czytana po raz drugi, trzeci, piąty, dziesiąty, dwudziesty przykuwa uwagę i sprawia, że serce zaczyna bić szybciej. Okazuje się, że taką powieścią jest również „Zaginiony symbol”. Akcja rozgrywająca się w Waszyngtonie jest umiejętnie opisana, każdy wątek skrupulatnie dopieszczony, a każdy szczegół przemyślany. I tylko to zakończenie takie niemrawe… Do przewidzenia. Nadal jestem zdania, że mając styczność z kilkoma książkami Browna, treści kolejnych można się domyśleć. Podobnie jak można się domyślić motywu głównego antagonisty Roberta Langdona. A nie ma nic gorszego od genialnej książki akcji z wątkami kryminalnymi, której zakończenie jest przewidywalne. W taki oto sposób kilka stron niweluje wartość kilkuset wcześniejszych. „Zaginiony symbol” ma swój urok i swoje walory (Dan Brown nie przestał być świetnym, ujmującym opowiadaczem niesamowitych historii), ale lepiej są one dostrzegalne dla tych, którzy z jego twórczością wcześniej się nie zetknęli albo dla tych, którzy do jego tendencji już przywykli. Niestety, ja rutyny i powtarzalności nie kupuję. Lubię być zaskakiwany i, robiony za pomocą sprawnie prowadzonych przez autora intryg, robiony w balona. Brown najwyraźniej utracił już swój kunszt w dziedzinie wywiedzenia czytelnika w pole. Niemniej moje drugie podejście do jego przedostatniej książki na nowo nastroiło mnie na chęć poznania dalszych przygód Roberta Langdona. I pokładam w „Inferno” spore nadzieje. Na pewno większe, aniżeli zasługiwałoby po „Zaginionym symbolu” będącym jak kanapka z McDonalds: pokazywana z najlepszej strony, apetyczna, lecz niewarta swojej ceny i pozostawiająca niedosyt. Każdy wie, że w McDonaldzie nie można się najeść, podobnie jak nie da się zaspokoić swojej żądzy czytelniczej przez czytanie „Zaginionego symbolu”. Brak zaskakującego zakończenia to największa (i najprawdopodobniej jedyna) jego wada. Niedosyt pozostaje.
 
Opis wydawniczy:
Co zaginęło, zostanie odnalezione…
 
Waszyngton. Harvardzki specjalista od symboliki, Robert Langdon na prośbę swego przyjaciela i mentora, Petera Solomona, ma wygłosić wykład na Kapitolu. Kiedy dociera na miejsce, okazuje się, że na wieczór nie zaplanowano żadnego odczytu, a po chwili na środku rotundy odkryte zostaje makabryczne znalezisko, niepokojąco naznaczone pięcioma tajemniczymi symbolami. Jego przesłanie jest dla Langdona oczywiste – to zaproszenie do dawno zaginionego świata skrywającego ezoteryczną mądrość.
 
Kiedy okazuje się, że Peter Solomon, filantrop i prominentny członek loży masońskiej, został porwany, Langdon wie, że istnieje tylko jeden sposób, by ocalić przyjaciela: przyjąć tajemnicze zaproszenie i udać się tam, gdzie zaprowadzą go zaszyfrowane wskazówki.
 
A poprowadzą go podziemnymi korytarzami do tajemnych komnat i świątyń ukrytych pod jednym z najpotężniejszych miast świata. Skrywa ono prastare sekrety loży masońskiej i odkrycia, których wielu wolałoby nie ujawniać. Rozpoczyna się szalona wędrówka i wyścig z czasem, bo Langdon ma zaledwie kilka godzin na dotarcie do celu.  W przeciwnym wypadku jego przyjaciel zginie.
 
Zaginiony symbol to mistrzowsko skonstruowany thriller przesiąknięty historią, zagubiony w labiryncie symboli i enigmatycznych kodów. Pełen zagadek i trzymających w napięciu zwrotów akcji.

Opublikuj komentarz