„Szukając Alaski” John Green

„Szukając Alaski” John Green

Tekst archiwalny z 2015 r.

Uwaga – patos! 

Książka, na której temat napiszę/wystukam dziś kilka słów skradła moje serce i usidliła zmysły. Okazała się być lśniącą gwiazdą na ciemnym, granatowym niebie.

Skoro mam już wstępniak ociekający patosem, ubiorę – jak na krytyka przystało – poważną maskę i przystąpię do analizy dzieła Jana Zielonego, pt. Szukając Alaski

Po lekturze Papierowych miast nie spodziewałem się odkryć w tym roku drugiej książki młodzieżowej, tudzież young adult, która wbije mnie w fotel. Spotkałem się, natomiast, z wieloma komentarzami nakłaniającymi mnie do przeczytania Szukając Alaski – komentujący zgodnie twierdzili, że to największe dzieło Johna Greena. 

Mimo, że plany miałem inne (plany pt. Gwiazd naszych wina), zdecydowałem się sięgnąć po zachwalaną powieść. 

Nie oceniaj książki po okładce, mówią. Nie wiem, kto dokładnie, ale zakładam, że było ich więcej, stąd liczba mnoga. A ja muszę się z nimi zgodzić, bo gdybym oceniał książki Greena na podstawie standardowych (nie filmowych) okładek, pewnie nigdy nie odczułbym chęci, by po nie sięgnąć. 

Ale sięgnąłem, więc nie marudzę. 

Zanim wyruszę w analityczny rejs, zaprezentuję co też wydawca ma do powiedzenia o rzeczonej książce: 

Życie Milesa Haltera było totalną nudą aż do dnia, gdy zaczął naukę w równie nudnej szkole z internatem. Wtedy spotkał Alaskę Young. Piękną, inteligentną, zabawną, seksowną, szaloną i do bólu fascynującą. Alaska owinęła sobie Milesa wokół palca, wciągając do swojego świata i kradnąc mu serce. Czy dzięki niej chłopak odnajdzie to, czego szuka? Wielkie Być Może – najintensywniejsze i najprawdziwsze doświadczenie rzeczywistości.

Głęboko poruszający debiut Johna Greena, porównywany z przełomowym Buszującym w zbożu J.D. Salingera, to powieść o myślących i wrażliwych młodych ludziach. Zbuntowanych, szukających intensywnych wrażeń i odpowiedzi na najważniejsze pytania: o miłość, która wywraca świat do góry nogami, o przyjaźń, której doświadcza się na całe życie.

Początkowo, nie powiem, pomyślałem, że może mnie czekać powtórka z rozrywki. Młody chłopak i jego względnie nudne życie natrafiają na punkt zwrotny w postaci tajemniczej, skrytej i nieodgadnionej niewiasty (w niektórych kręgach zwanej również dziewoją), co konsekwentnie prowadzi do refleksji i przewartościowania życia owego bohatera. Znam to przecież z Papierowych miast! Dodatkowo podobni bohaterowie drugiego planu potęgowali we mnie uczucie, że mogę się na tej lekturze zdrowo przejechać. 

Brzydki pesymista, niedobry! 

Dzięki niebiosom mój pesymizm został żywcem pogrzebany po zaledwie kilku stronach, kiedy dostrzegłem rozwidlenia fabularne i niuanse, które były czymś świeżym, pachnącym i oryginalnym. Od tej pory moja przygoda z Szukając Alaski nabrała tempa, a ja dałem się porwać świetnemu stylowi pisania Johna i doświadczałem – nie bez radości – masy przecudownych emocji, odczuć i poczuć, które rozpierały mą pierś coraz intensywniej im dalej brnąłem w lekturę. 

Myślałem, że tytułowa Alaska tyczy się miejsca. Wówczas tytuł brzmiał mi dziwnie, bo sugerowałby, iż bohaterem jest geograficzny tępak, który nie wie, gdzie leży Alaska i musi jej szukać. Nie zastanawiałem się nad sensem i logiką. Odkryłem je dopiero w trakcie lektury, kiedy okazało się, że Alaska – mówiąc szowinistycznie i w sposób, za który należy mi się Spojrzenie Wiecznego Potępienia – to laska! W sensie dziewczyna. O imieniu Alaska. Oryginalnie, prawda? To też dobry punkt na to, by pochwalić Johna Greena za imiona i ksywy, które nadaje swoim bohaterom (główny bohater – Miles – ma ksywę Klucha). 

Podobnie jak w Papierowych miastach kreacja postaci występujących w tym dramacie to mistrzostwo świata. Zabawni, oryginalni i z ciekawymi hobby (Klucha z zamiłowaniem zapamiętuje ostatnie słowa ludzi), cholernie wyraziści i do tego tacy ludzcy. 

To samo tyczy się samej fabuły – bo choć o akcji nie można powiedzieć, by była wartka, to i tak książkę czyta się nadzwyczaj szybko i bardzo lekko z przerwami na śmiech lub łzy. John Green świetnie balansuje na granicy i potrafi poruszyć. Nie zdradzę w czym rzecz, ale coś w Szukając Alaski uderzyło we mnie z taką mocą, z jaką żadna książka od 2007 roku nie była w stanie tego zrobić. 

Styl – powiedziałbym, że greenowy, co powoli staje się moim synonimem dla genialny ponad genialny. John Green jest czarodziejem pióra/klawiatury. Słowami potrafi wyrazić wszystko i manipulować czytelnikiem do granic możliwości. Huśtawka nastrojów, nagły przypływ radości, a zaraz potem wszechogarniający smutek. Powiedziałbym, że dzięki Szukając Alaski zaczynam pojmować to, co kobiety przeżywają co miesiąc (gwoli uściślenia: mam na myśli rzeczoną huśtawkę nastrojów). 

W przerwie od ochów i achów muszę jednak wskazać jedną sytuację, która dla mnie – stworzenia człekokształtnego – była w całym swym komizmie absurdalna. Nie zdradzając fabuły, powiem jedynie, iż chodzi o pewną czynność seksualną, której nieznajomość wśród nastoletnich bohaterów, jest czymś diabelnie, ale tak naprawdę cholernie diabelnie, nierzeczywistym. Nie w tym wieku. Choć komizm i absurd i tak wywołują wybuch śmiechu, co prawie jestem w stanie przypisać na plus. 

Ale, ale… Nawet jeden maleńki (wielki) absurdzik (absurdzisko) nie jest w stanie zachwiać nierealnie pozytywnym odbiorem tej książki. Szukając Alaski to kwintesencja tego, czym dla mnie jest świetna powieść. Znowu zacznę rozlewać patos na prawo i lewo, więc lepiej się przymknę nim będzie za późno. (Czytacz mi w tym przytakuje – jego futerko już jest zlepione słodką mazią patosu).  

Powtarzać w celach reasumujących, że analizowany/recenzowany/wychwalany twór Johna Greena przypadł mi do gustu byłoby przesadą, zwłaszcza, że cały powyższy tekst temu dowodzi, dlatego – w celach lepszego umiejscowienia tej książki w mojej hierarchii – przyznam rację tym, którzy zmobilizowali mnie do sięgnięcia po Szukając Alaski – ta książka jest lepsza nawet od Papierowych miast!

Opublikuj komentarz