„Apokalipsa Z: Początek końca” Manel Loureiro

„Apokalipsa Z: Początek końca” Manel Loureiro

Tekst archiwalny z 2016 r.

Czasami tak sobie myślę, że mogłem wyrosnąć na zdrowego psychopatę. Byłaby w tym niewątpliwa zasługa mojego brata, albowiem nierzadko się zdarzało, że dziecięciem będąc zamiast Smerfów oglądałem Noc żywych trupów. Później całymi dniami łaziłem po domu domagając się więcej mózgów! Choć sam za psychopatę się nie uważam, muchy wpadające w me dziecięce szpony z pewnością tak właśnie mnie postrzegały. Ale to było dawno i nieprawda. Lata spędzone na poznawaniu i doświadczaniu kina klasy B zrobiły swoje i powiedziałbym, że dziś czuję się ekspertem od żywych trupów! Z tego też powodu mało co jest mnie w stanie w tym gatunku zaskoczyć. 

Nie ja, lecz moja luba (wychowująca się na bajkach, nie horrorach) zażyczyła sobie pod choinkę pierwszy tom trylogii zombie – Apokalipsa Z: Początek końca Manela Loureiro. Co chciała dostała, a mnie – niczym zombie swą żywą i świeżutką ofiarę – zżerała ciekawość. Dziwnym doświadczeniem była obserwacja mej małżonki pogrążonej w lekturze, gdy ta co kilka stron miast krzykiem przeraźliwym wybuchała śmiechem! WTF??? 

Żeby nie ubiegać faktów: dotychczas czytałem tylko jedną książkę z zombie (nie licząc książek dla dzieci) – World War Z Maksa Brooksa. Niektórzy powiedzieliby, że poprzeczka została zawieszona wysoko, a i ja nie zamierzam tego faktu negować. Podejrzewałem, że Apokalipsa Z będzie hiszpańskim odpowiednikiem tamtej książki, toteż wielkich oczekiwań nie miałem. Blurb niczego nie wyjaśniał (a czy kiedykolwiek wyjaśnia?): 

Cywilizacja już nie istnieje.

Nie ma Internetu. Ani telewizji. Ani telefonów komórkowych.

Nie ma niczego, co przypominałoby ci, że jesteś ludzką istotą.

Zaczęła się apokalipsa. Pozostał tylko jeden cel:

PRZEŻYĆ!

W należącym do Federacji Rosyjskiej Dagestanie dochodzi do ataku ekstremistów islamskich na jedną z poradzieckich baz wojskowych. Napastnicy przypadkowo uwalniają przechowywane tam wirusy dziwnej choroby, która pustoszy coraz większe tereny, odcinając je od reszty świata. Temat ten zaczyna dominować w światowych serwisach informacyjnych, ale nikt nic nie wie na pewno. Mówi się o żywych trupach, które polują na ludzi. Poszczególne państwa wprowadzają spóźnione środki zaradcze: stan wyjątkowy, godzinę policyjną, blokadę informacji, zamknięte Bezpieczne Strefy dla zdrowych obywateli.

O tym wszystkim dowiaduje się stopniowo bohater powieści, hiszpański prawnik mieszkający pod miastem Pontevedra. Od pierwszego dnia na prowadzonym przez siebie blogu, a później w zwykłym notatniku spisuje swoje spostrzeżenia o tej odległej katastrofie. Jeszcze nie wie, że to dopiero początek apokalipsy… W poszukiwaniu bezpiecznego schronienia odbędzie wędrówkę po terenach, które kiedyś znał jako Galiciię.

Ja wiedziałem! Od zawsze wiedziałem, że jak czeka nas koniec świata, to będą za niego odpowiadały ruskie! Manel Loureiro najwyraźniej podziela moje zdanie, bo bez problemu całą winę za apokalipsę zombie zwala na Putina. Odniosę się tu do jednego z ulubionych powiedzonek mojej polonistki z gimnazjum: wielkie umysły myślą podobnie. High five, Manel! 

Apokalisa Z: Początek końca zaczyna się fajnie. Jest dezinformacja, trochę polityki – generalnie autor zadbał o sporą dawkę realizmu. Zaskakujące, że w swojej książce bez pardonu rzuca nazwiskami polityków, m.in. Merkel czy Putina. Na szczęście autora, nie rzuca żadnym polskim nazwiskiem, bo jeszcze by go za to sąd (przynajmniej Boży) czekał! Książka rozwija się powoli, jest napięcie i stopniowo lokomotywa ciągnąca fabułę się rozpędza. 

Główny bohater, bezimienny mecenas, wdowiec, posiadacz kota perskiego o imieniu Lukullus, stara się uporządkować swoje życie, co nie jest łatwe w czasach, gdy nad światem ciąży widmo nieznanego zagrożenia. W ramach terapii prowadzi blog, gdzie na bieżąco relacjonuje otaczającą go codzienność. Wkrótce naprawdę będzie miał o czym pisać! To właśnie z perspektywy owego bloga/dziennika poznajemy całą opowieść.

Jako postać literacka, pan mecenas to bardzo osobliwy człowiek. Zamknięty w sobie i uwielbiający swego kota. Zresztą, jego komentarze dotyczące Lukullusa są najlepszą częścią tej opowieści. W konsekwencji złapałem się na tym, że koło nosa latało mi powodzenie pana mecenasa – bardziej ciekaw byłem losów wiecznego podrywacza, zawsze spadającego na cztery łapy persa. Sam pan mecenas – no cóż, nie porywał… 

W zasadzie pers jest jedynym, co wyróżnia tę historię o zombie wśród innych. Jak zwykle wszystko toczy się wokół ucieczki, poszukiwania bezpiecznego miejsca i nieustającej walki o przetrwanie. W świetle milionów filmów traktujących o żywych trupach, trudno tu o jakąkolwiek oryginalność. Ale jest nieźle. Przebiegłość bohatera, szczęście nad nim czuwające i spora ilość akcji sprawiają, że Apokalipsę Z czyta się nadzwyczaj dobrze. Zresztą, czytając o facecie biegającym w kostiumie z neoprenu i targającym ze sobą kota, trudno się nudzić. To jedna z najzabawniejszych opowieści z zombie, z jakimi się zetknąłem. Brak jej jakiejś szczególnej głębi, ale za to trup ściele się gęsto. Żywy trup.

Książka jest zabawna. Pomimo śmiertelnie poważnego problemu, z którym mierzy się nasz bohater, sporo opisów jest absurdalnie zabawnych. Opisy ludzi, opisy zombie, komentarze pod adresem kota i wreszcie plątanina myśli bohatera. Jednak mimo tego wszystkiego, bywa nieco ciężko i nużąco. Styl lekko kuleje, czegoś tu brakuje – takiej iskry, która sprawia, że słowa płyną jak rzeka. 

Dodatkowy problem stanowi forma: ograniczenie się do prowadzenia opowieści w formie bloga/dziennika było kiepskim pomysłem, zwłaszcza, że Loureiro nie pozostaje konsekwentny. Większość wpisów to po prostu kolejne rozdziały, pełne opisów, a i nawet dialogów. Co jak co, ale blog czy dziennik to zdecydowanie nie jest.  

Zaskoczeń nie ma. Są lepsze i gorsze momenty, bardziej i mniej sztampowe. Dodatkowy plus za to, że książka ani trochę nie jest podobna do World War Z. Summa summarum jest dobrze. A nawet i nieco lepiej. Tylko co to za horror, przy lekturze którego kobieta zanosi się śmiechem? 

Opublikuj komentarz