Wywiad z Anną Gralak, tłumaczką, która ocaliła dobre imię J.K.Rowling –

Wywiad z Anną Gralak, tłumaczką, która ocaliła dobre imię J.K.Rowling –

Wywiad przeprowadzony w 2015 r.

Wywiad z Anną Gralak, tłumaczką m.in. książek J.K.Rowling/Roberta Galbraitha.

HPKOLEKCJA: Kiedy przetłumaczyłaś Trafny wybór w zaledwie trzy tygodnie, zrobiło się o tobie głośno w mediach. Swoją pracą zaprzeczyłaś niejako przekonaniu, że tłumaczenie to długi i żmudny proces, a tłumacze to pustelnicy, którzy większość swojego życia poświęcają pracy nad książką. Można powiedzieć, że w pewien sposób odarłaś ten zawód z jego aury i artyzmu pokazując, że tłumaczenie jednak może być trochę pracą na akord. Jak to jest z tym czasem potrzebnym do przetłumaczenia książki? 

ANNA GRALAK: Żaden z tłumaczy, których znam, nie odpowiada rysopisowi pustelnika (chyba by się poobrażali). I większość życia nie upływa im na tłumaczeniu – wyobrażasz sobie takiego typa wpatrzonego w monitor albo kartkę i napinającego się nad każdym zdaniem? Koszmar. Co więcej, często wcale nie jest tak, że jeśli ktoś dostaje pół roku na przetłumaczenie książki, to pracuje nad nią bite sto osiemdziesiąt dni. Jasne, przy Trafnym wyborze tempo pracy było mordercze i nie wyobrażam sobie czegoś takiego na dłuższą metę, ale wydaje mi się, że o wartości przekładu powinna decydować jego jakość, a nie to, ile czasu się tłumaczyło. Bo czy to, że ktoś tłumaczył książkę dziesięć lat sprawia, że tłumaczenie jest lepsze? Czy gdybym tłumaczyła przez kilka miesięcy jedną stronę dziennie, wyszłoby mi ładniej? 

HPK: Jak udało ci się zrobić to w tak krótkim czasie?

AG: Przede wszystkim wydawnictwo Znak zapewniło mi komfortowe warunki pracy – już od lipca wiedziałam, że będę tłumaczyć tę książkę i w jakim tempie trzeba to zrobić. Miałam kilka miesięcy na podomykanie innych spraw i zregenerowanie się przed tym zadaniem. Miałam też cały zespół ludzi, którzy mi pomagali – to nie wyglądało tak, że rzucono mi książkę i byłam zdana na siebie. Mnóstwo osób, części z nich nie jestem nawet w stanie wymienić z imienia i nazwiska, pomagało mi, gdy natrafiałam na miejsca wymagające dłuższego zastanowienia lub trzeba było coś omówić – zwykle tłumaczowi nie zapewnia się takich luksusów. Dzięki wsparciu tych ludzi czułam się komfortowo i bezpiecznie. Przy okazji chciałabym zaprzeczyć doniesieniom, jakobym nie istniała, a moja tożsamość została stworzona przez wydawnictwo, żeby nie trzeba było wymieniać nazwisk całej rzeszy tłumaczy, którzy zlepili ten przekład z kawałeczków…

HPK: Takie same brednie pojawiały się swego czasu w odniesieniu do samej Rowling – niektórzy twierdzili, że ona nie istnieje i to zespół innych pisarzy napisał Harry’ego Pottera…

AG: W takim razie udany z nas duet! A tak poważnie, to przykre. Włożyć w coś mnóstwo pracy, a potem się dowiedzieć, że nie istniejesz. 

HPK: Taka już jest, niestety, ludzka natura. Czyli, wracając do Trafnego wyboru, nie było problemu z przetłumaczeniem go i tempem pracy?

AG: Ja w ogóle bardzo dużo tłumaczę. To jest mój chleb powszedni. W dodatku uwielbiam tę pracę, więc wykonuję ją z przyjemnością. Tamte tygodnie były trudne głównie dlatego, że właściwie nie miałam czasu na nic poza tłumaczeniem…

HPK: Wiem, że przy tłumaczeniu takie myśli nie mają już większego znaczenia, ale co czułaś, kiedy dowiedziałaś się, że będziesz tłumaczyć Rowling? Miałaś świadomość, że w tym momencie miliony oczu skierowało się na ciebie? 

AG: Nie, coś takiego nazywa się urojeniami wielkościowymi i wymaga leczenia. Zresztą cały czas pozostawałam w cieniu. Na szczęście Znak zapewnił mi takie warunki, że kiedy podano do wiadomości, kto jest tłumaczem Trafnego wyboru, ja już odpoczywałam po całej akcji. To jest właśnie to wspomniane wcześniej przyjazne środowisko pracy zapewnione przez wydawcę. Informacja o tłumaczu została podana na targach książki – wcześniej celowo ją „utajniono” z obawy przed rozpętaniem burzy wokół mojej osoby. Na ogół, kiedy gruchnie wiadomość o tym, że ktoś tłumaczy bestseller, rozdzwaniają się telefony i w nieskończoność wałkuje się jałowe pytania w stylu: „Ile stron tłumaczy pani dziennie?”. To bardzo przeszkadza w pracy, dlatego umówiliśmy się ze Znakiem, że poczekamy z tą informacją do premiery książki. 

HPK: To w pewnym sensie zabawne i irytujące, że dziennikarze z reguły zawsze zadają pytania na takie jałowe tematy jak dzienna ilość przetłumaczonych stron czy jak się tłumaczy tak grubą książkę w tak krótkim czasie… Jakby nie było innych, więcej wnoszących pytań… 

AG: To chyba dwa najbardziej dobijające pytania, jakie słyszy tłumacz. Może biorą się z nieznajomości książki, której dotyczą? W dniu premiery to oczywiście zrozumiałe, ale z jakiegoś tajemniczego powodu wiele osób w ogóle woli pytać, ile stron dziennie tłumaczę, a nie, na przykład, o czym jest książka. Na szczęście zdarzają się i takie, z którymi rozmawia się o istotnych sprawach. 

HPK: News numer jeden – gruba książka została przetłumaczona w trzy tygodnie…

AG: Powinno być raczej: gruba książka wydana szybko i dobrze. To było wielkie osiągnięcie i sukces całego zespołu ludzi. Wydawnictwo naprawdę miało powody do dumy, bo należy zaznaczyć, że moja praca była tylko jednym z bardzo wielu elementów tego procesu. To, że na żadnym z etapów nic się nie posypało, świadczy o wielkim profesjonalizmie tych osób. Oczywiście słyszałam też głosy, że czekania było za dużo i książka powinna zostać wydana w dniu światowej premiery.

HPK: Fakt, tempo twojego tłumaczenia i pracy całego wydawnictwa było zaskakująco szybkie… 

AG: No tak, przecież nie chodzi tylko o tłumaczenie, potrzebne są również redakcja, korekta, łamanie… Przy dużym nakładzie sam druk zajmuje z miesiąc. To wszystko wymagało doskonałej organizacji i duma wydawcy była w pełni uzasadniona.

HPK: Nie każdy wierzył, że to możliwe, by tak szybko przetłumaczyć książkę o takiej objętości.

AG: Niektórzy nadal w to nie wierzą…. 

HPK: Możliwe, że te obawy – przynajmniej ze strony fanów J.K.Rowling – wynikały z faktu, że przez wiele lat tłumacz Harry’ego Pottera, Andrzej Polkowski, dowodził, że dobre tłumaczenie wymaga czasu, w związku z czym polska wersja Pottera pojawiała się ponad pół roku po wydaniu angielskim. 

AG: Trudno mi się do tego ustosunkować. Każdy tłumacz pracuje trochę inaczej. Każdy stawia jakieś warunki (w każdym razie powinien) i nikogo nie powinno się do niczego zmuszać. Jako doświadczony tłumacz pan Polkowski z pewnością znał swoje tempo pracy i wiedział, na co może się zgodzić, a na co nie.

HPK: Skoro jesteśmy przy Harrym Potterze – wiem, że w przypadku tej serii był dość mocny nacisk ze strony agencji literackiej J.K. Rowling – zarówno na wydawców jak i tłumaczy. Czy odczułaś na swoim karku oddech agenta Rowling, kiedy tłumaczyłaś którąś z jej książek? 

AG: Zacznijmy od tego, że wcześniej nie spotkałam się z czymś takim, jak wymóg przedstawienia CV przez kandydata na tłumacza. Nigdy też autor czy właściciel praw nie wymagali ode mnie listy przetłumaczonych tytułów, choć raz zdarzyło się, że spadkobierca pewnego autora sam wskazał tłumacza, nie dając szans nikomu innemu.. . Na szczęście cały pozatłumaczeniowy ciężar wydania Trafnego wyboru spadł na zaprawione w bojach barki Znaku. Ja nie czułam na sobie tej presji – moim zadaniem było po prostu przetłumaczenie książki. Tak jak w przypadku innych książek w umowie znalazł się zapis, że mam przekładać starannie i nie wolno mi opuszczać żadnych zdań czy fragmentów tekstu. Ale to standard. Nikt nie miał żadnych pretensji, więc chyba się udało. 

HPK: Jeśli chodzi o doświadczenie, nikt nie mógł mieć do ciebie żadnych zastrzeżeń. Twoja bibliografia jest bardzo bogata i różnorodna – z jednej strony przetłumaczyłaś I love you Phillip Morris – książkę, która została później zekranizowana, ale tłumaczyłaś też poradniki czy książki o Coco Chanel. To duża rozpiętość tematyczna. Powiedz szczerze: czy każda książka, którą tłumaczysz to książka, którą sama chciałabyś przeczytać? 

AG: Nie zgadzam się z opinią, że tłumacz powinien tłumaczyć tylko te książki, które sam chciałby przeczytać. Kto wówczas tłumaczyłby książki dla dzieci? Ja bardzo lubię tłumaczyć literaturę dla najmłodszych (choć stosunkowo rzadko mam ku temu okazję), ale niekoniecznie się nią zaczytuję. Celowo nie uczepiam się żadnych gatunków, nie szukam niszy. To właśnie różnorodność jest tym, co mnie pociąga w tłumaczeniu. Lubię rozmaite odmiany angielszczyzny i często tłumaczę książki autorów, dla których język angielski nie jest językiem ojczystym – zdarzało mi się tłumaczyć dzieła np. Azjatów czy Indusów. Dzięki temu można lepiej wyczuć język obcy i opanować go. To samo tyczy się poszczególnych odmian angielszczyzny – np. australijska różni się od brytyjskiej (na początku książek pisanych przez Australijczyka znajdowałam słowniczek angielsko-angielski). Takie urozmaicenia pomagają mi doskonalić warsztat. Jedyne, czego staram się unikać, to książki źle napisane. Językowo niechlujne. Najlepiej tłumaczy się te dopieszczone, gdy widać, że autor wiedział, co chce napisać i potrafił to zrobić. Oczywiście zdarza mi się odmawiać przetłumaczenia jakiejś książki, ale na ogół wynika to z braku czasu, choć bywa, że odmawiam zajmowania się czymś, co zwyczajnie mi się nie podoba – nie żal mi honorarium, bo przecież zamiast takiej książki mogę przetłumaczyć inną. 

HPK: Tak czy siak, przetłumaczyłaś do tej pory blisko siedemdziesiąt tytułów. To świetny wynik, zważywszy na fakt, że tłumaczeniem zajmujesz się od jakichś dziesięciu – jedenastu lat… 

AG: No tak, tylko że nie o statystyki tu chodzi. Zresztą ja tych książek w ogóle nie liczę. Raz na jakiś czas, gdy trzeba gdzieś podesłać listę przekładów, spisuję ją i sama trochę się dziwię, że to już tak dużo. Nawiasem mówiąc, tłumaczenie książek ma u mnie wyłączność dopiero od pięciu lat. Wcześniej zajmowałam się też innymi rzeczami, jak choćby doktoratem czy tłumaczeniem dokumentów. A że tytułów jest sporo… No cóż, czas leci, ja dużo pracuję, więc nazbierało się. 

HPK: Kiedy Znak ogłosił, że jesteś tłumaczem Trafnego wyboru i zobaczyłem listę przetłumaczonych przez ciebie tytułów, zastanawiałem się przez chwilę czy nie pomylili zdjęcia tłumacza – ciężko było mi uwierzyć, że ktoś tak młody może mieć tyle przetłumaczonych książek na koncie. Podchodząc stereotypowo – przy takim rekordzie – spodziewałem się raczej zobaczyć kogoś dużo starszego. 

AG: Zaczynamy niebezpiecznie krążyć wokół pytań w rodzaju: ile stron dziennie? ile książek rocznie?… A tak poważnie, mam mniej więcej stałe tempo pracy, jestem z natury „robotna”, lubię tłumaczyć i na szczęście cały czas dostaję nowe zlecenia. Raczej nie potrafiłabym tłumaczyć dorywczo, czyli w trybie, w jakim robi to większość tłumaczy, np. wracać do książki tylko w sobotę wieczorem czy w nocy z soboty na niedzielę. Ja muszę wsiąknąć w treść, muszę nią żyć przez te pięć dni w tygodniu, bo w przeciwnym razie zapominałabym, o co w tej książce chodzi, zgubiłabym klimat. Gdybym się zupełnie wynurzyła i zajęła czymś innym, trudno byłoby mi potem wrócić. Ale każdy ma swój indywidualny tryb pracy. 

HPK: Patrząc z drugiej strony – styl pisania czy mówienia zmienia się. Jeśli tłumaczymy książkę przez pół roku, może się okazać, że nasz zasób słów czy naleciałości językowe nieco się zmieniły.

AG: Może i tak, ale przecież mnóstwo tłumaczeń powstaje miesiącami, a nawet latami. I są dobre. Po całym okresie tłumaczenia wraca się do książki, czyta ją od początku i poprawia. Chyba nikt nie wysyła przekładu od razu. Czyta się go jeszcze raz, i jeszcze, ale nie w nieskończoność, żeby nie stracić dystansu. Niektórzy tłumacze żartują, że kiedy dostają pół roku na przetłumaczenie książki, to po otrzymaniu zaliczki bimbają przez pierwsze cztery miesiące, a później rozpoczyna się walka z czasem. Na pewno nie wszyscy tak robią, ale tłumacze literatury raczej nie słyną z terminowości. Kiedy oddaję książkę (w terminie albo i przed), często wywołuję wielkie zdumienie połączone z niedowierzaniem. Od pani, która pracuje w różnych wydawnictwach od kilkudziesięciu lat, usłyszałam nawet, że po raz pierwszy widzi tłumacza oddającego przekład przed terminem. 

HPK: Jak powiedziałaś, niektórzy tłumaczą wieczorami, w weekendy, inni w wakacje – ty tłumaczysz przez cały tydzień. Jak wygląda twój proces tłumaczenia? Ile czasu dziennie poświęcasz na pracę? 

AG: Tłumaczę od poniedziałku do piątku, a w weekendy zwykle odpoczywam. W nocy w ogóle nie funkcjonuję. Po zmroku jestem umysłowo do niczego. Pracuję od rana do czternastej – piętnastej i to jest mój normalny tryb. O ile po południu jeszcze w miarę kontaktuję, o tyle wieczorem byłoby mi bardzo ciężko tłumaczyć. Zresztą muszę oszczędzać kręgosłup i oczy, które przy takiej pracy dostają w kość. Po śniadaniu siadam przed komputerem. Na ogół mam zaplanowaną określoną liczbę stron do przetłumaczenia. Zawsze wcześniej organizuję sobie pracę, biorąc pod uwagę termin i poziom trudności książki. Z zewnątrz to wszystko wygląda bardzo monotonnie

HPK: Myślisz, że Trafny wybór otworzył ci drogę do tłumaczenia kryminałów Roberta Galbraitha? 

AG: Pewnie tak, choć te książki wydaje inne wydawnictwo – Dolnośląskie. 

HPK: Kiedy czytałem w oryginale Wołanie kukułki, pojawiła się w niej bohaterka z Polski o wdzięcznym imieniu – Lechsinka…

AG: Yhym… 

HPK: Zastanawiałem się wtedy jak tłumacz tej książki, bo jeszcze nie było podane do wiadomości, że ty nim będziesz, wybrnie z tej sytuacji… I można powiedzieć, że uratowałaś skórę Rowling i obroniłaś ją przed ośmieszeniem. Czy musiałaś pytać o zgodę na zamianę Lechsinki w Lucynkę? 

AG: Oczywiście, musieliśmy poprosić o zgodę na zmianę imienia. Nie mogę modyfikować tekstu według własnego uznania. Co ciekawe, niektórzy czytelnicy właśnie tego od tłumacza oczekują – np. żeby usunął jakieś opisy, bo jest ich za dużo i bez nich książka byłaby – ich zdaniem – lepsza. Ale tak daleko nasza moc nie sięga. Musieliśmy zapytać o pozwolenie na zastąpienie Lechsinki Lucynką – wyjaśniliśmy powód proponowanej zmiany i podsunęliśmy rozwiązanie. Nie wiem, skąd Rowling wzięła Lechsinkę. Może to uproszczona transkrypcja fonetyczna jakiegoś imienia albo nazwiska, które gdzieś usłyszała? Nawiasem mówiąc, popełniła też drugi błąd, kiedy Lucynka nie zrozumiała angielskiego słowa „detective”. Moja babcia też nie zna angielskiego, ale akurat z tym nie miałaby problemu. 

HPK: Fakt, nie bardzo się to Rowling udało… Jaka była odpowiedź na wasze zgłoszenie proponowanych zmian? Agencja odniosła się w jakiś sposób do tego błędu?

AG: Reakcja była bardzo pozytywna. Przyznali, że warto to zmienić. Zresztą – takie sytuacje zdarzają się dość często i autorzy różnie na nie reagują. Na przykład piszą, że nikt oprócz mnie tego nie zauważył (zawsze się zastanawiam, czy to komplement, czy wręcz przeciwnie). Tak naprawdę mało kto czyta książkę tak wnikliwie jak tłumacz, redaktor czy korektor. Błędy się zdarzają, i to nie tylko debiutantom. Popełniają je nawet doświadczeni pisarze. Jeśli zauważy się potknięcie, warto napisać do autora – o ile oczywiście nadal jest wśród żywych. Wtedy on lub jego agent decydują, jak rozwiązać problem. Jak wspomniałam, reakcje bywają różne. Z niektórych maili zwrotnych bije urażone ego i pojawia się stwierdzenie, że „rzekomy” błąd wcale nie jest błędem. Choć wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że jednak jest. Czasami w kolejnym wydaniu błędu już nie ma. 

HPK: Ogólnie wydaje się, że Rowling postrzega Polaków w dość stereotypowy sposób, żeby nie powiedzieć, że nie przepada za nami. Lechsinka/Lucynka jest ładną, mało inteligentną sprzątaczką, która nie zna angielskiego. Z kolei w Jedwabniku jedyna polska wzmianka dotyczy Fabiańskiego, piłkarza, i jego sensacyjnej porażki w meczu… 

AG: Tak myślisz? Nie śledzę jej wypowiedzi z takim zaangażowaniem jak ty. Wspominała o nas jeszcze kiedyś? Zresztą z tego, co pamiętam, Lucynka była bardzo ponętna. Hmm… Może JKR ma żal o te dawne oskarżenia, że Harry Potter jest wzorowany na panu Kleksie? Nieee, pewnie nawet o nich nie pamięta. 

HPK: Polacy często doszukują się własnego wkładu w książkach Rowling. Po panu Kleksie na jaw wyszło opowiadanie Jana Rostworowskiego sprzed kilkudziesięciu lat, którego tytuł to Harry Potter. 

AG: Wow, nie wiedziałam, że było takie opowiadanie. Ciekawa sprawa. 

HPK: Skoro jesteśmy już przy Potterze – czy miałaś styczność z tymi książkami przed tłumaczeniem dorosłych powieści Rowling? 

AG: Wiekowo się nie zakwalifikowałam do grupy odbiorców Harry’ego Pottera. Zanim Potter zrobił furorę, byłam już na niego za stara, ale jeszcze nie miałam dzieci, którym mogłabym te książki czytać. Z Harrym Potterem zapoznałam się w oryginale, przygotowując się do tłumaczenia The Casual Vacancy. Czytałam, żeby poznać styl pisarki i zobaczyć, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Zauważyłam, jak zmienia się i rozwija jej warsztat. Ostatnie tomy to zupełnie inny poziom. Czytając Trafny wybór, byłam pod wrażeniem tego postępu. Widać, że wkłada w to dużo pracy – być może czyta recenzje swoich książek i stale się doskonali. Z pewnością potrafi dobrze spożytkować krytykę. 

HPK: Jakiś czas temu napisała na twitterze, że jej celem jest, by każdego dnia pisać lepiej niż poprzedniego. Największą różnicę w stylu Rowling widać, kiedy czyta się ostatni tom Harry’ego Pottera i dochodzi do epilogu, który napisała wiele lat temu i od tego czasu niewiele w nim zmieniała. Różnica w stylu pisania jest wyraźna. 

AG: Może to było zamierzone? Taki zabieg cofnięcia się w czasie? 

HPK: Na pewno to wynikało z sentymentu. Ona po prostu chciała wykorzystać ten epilog, który przeleżał w sejfie dziewiętnaście lat, nim trafił do książki. 

AG: Rozumiem. 

HPK: Niedawno Rowling podała do wiadomości, że zakończyła pracę nad trzecią książką o Strike’u – Karierą zła. Czy czekasz na jej dalsze kryminały sygnowane nazwiskiem Roberta Galbraitha? 

AG: Pewnie, że tak. Mam sentyment do tych bohaterów, do całej tej serii i pracy z tym językiem – tak bardzo charakterystycznym.

HPK: Wielu wydawców ubolewało nad tym, że nie wiedzieli, kto jest autorem Wołania kukułki, przez co nierzadko zdarzało się, że prawa do publikacji kupiły za bezcen niewielkie wydawnictwa… 

AG: To się nazywa mieć szczęście! Może ubolewający wyciągną z tego doświadczenia cenną naukę i będą wydawali książki, które są dobre, a nie te, o których przez chwilę jest głośno. I może czytelnicy zaczną wybierać te pierwsze, zamiast tych drugich…

HPK: Teraz chciałbym ci zadać pytanie, zadaje sobie wielu fanów tej serii: czy Robin powinna porzucić Matthew i związać się z Cormoranem? 

AG: O Jezu, to naprawdę bardzo popularne pytanie… Odpowiadałam już na nie parę razy i pewnie za każdym razem inaczej. Nie jestem osobą, która oglądając film czy czytając książkę myśli sobie, co powinno się dalej wydarzyć, i jest niezadowolona, jeśli to się nie wydarzy. Mam wrażenie, że cokolwiek zrobi Rowling, to i tak zachowa twarz. Na pewno ma świadomość, że to wątek bardzo ważny dla wielu osób. Jedno jest pewne: nie dogodzi wszystkim. Jeśli Robin zostawi Matthew z powodu Strike’a, odezwą się głosy, że to było do przewidzenia, bo przecież od pierwszego tomu wszystko zmierzało w tym kierunku. Jeśli z romansu nic nie wyjdzie, część czytelników będzie się oburzać, że przez setki (tysiące?) stron trzymano ich w niepewności, napięcie rosło i cała para poszła w gwizdek. Osobiście uważam, że w tych relacjach za słabo zostały zaznaczone dobre strony Matthew, bo jeśli Robin, taka fajna i atrakcyjna babka, jest z nim przez tyle lat, i od czasu do czasu czytamy, że dotąd Matthew bardzo ją wspierał, to trochę mi brakuje zaakcentowania tych jego zalet. Ale nic straconego, przed nami kolejne tomy. A może będzie tak, że Matthew zostanie kumplem Strike’a i wszyscy będą szczęśliwi? 

HPK: Nastąpi odkupienie win!

AG: Chociaż na razie się na to nie zanosi. 

HPK: Rowling zawsze może pójść o krok dalej i zaskoczyć wszystkich homoseksualną naturą Strike’a. Ostatnimi czasy coraz mocniej broni społeczności LGBT. Widać, że chce wykorzystać swoją pozycję, by budować tolerancję w społeczeństwie. 

AG: Obawiam się, że Strike mógłby tego nie udźwignąć… Mam wrażenie, że JKR jest osobą o bardzo specyficznym poczuciu humoru. Założę się, że nie lubi rozgłosu wokół siebie (o ironio!) i wolałaby, żeby było głośno wokół Strike’a (albo przynajmniej Roberta Galbraitha). Więc choć nie wyobrażam sobie Strike’a w takim wydaniu, myślę, że JKR byłaby w stanie wykręcić taki numer!

HPK: I byłaby sensacja na cały świat!

AG: Komentowana równie mocno jak okultyzm Harry’ego Pottera. 

HPK: Dwie książki są już za tobą. Kolejne będziesz tłumaczyć. Nie masz chwilami dość tej sławy generowanej przez fakt, że tłumaczysz twórczość Rowling? Przetłumaczyłaś prawie siedemdziesiąt książek, a bardzo głośno było tylko o trzech. Nie drażni cię to? 

AG: To nie do końca tak. Przede wszystkim wcale nie jestem sławna. To raczej bardzo chwilowy rozgłos ograniczony do bardzo wąskiego grona. Dość powiedzieć, że nie przypominam sobie, żeby ktoś oprócz ciebie nazwał mnie sławną osobą. Poza tym – i tu cię zaskoczę – niektórzy kojarzą mnie raczej z innymi tytułami. Na premierze Wołania kukułki podeszła do mnie grupka sympatycznych gimnazjalistek z nauczycielką, żeby przeprowadzić wywiad do gazetki szkolnej. Czytały książki JKR, ale chciały wiedzieć, co jeszcze tłumaczyłam. Wymieniłam kilka nazwisk – przy „Patchett” nastąpiło chwilowe ożywienie spowodowane podobieństwem do „Pratchett”. Spojrzałam na te dziewczyny i przypomniałam sobie o serii przeznaczonej dla ich grupy wiekowej. Napomknęłam więc o Jutrze Marsdena i od razu zauważyłam błysk w oczach. Nie przesadzę, jeśli powiem, że Jutro wzbudziło u nich większy entuzjazm niż Wołanie kukułki. Z kolei prowadzącej to spotkanie Annie Dziewit-Meller utkwiłam w pamięci jako tłumaczka Stanu zdumienia Ann Patchett. Dlatego kiedy ktoś mnie pyta, co tłumaczyłam, zwykle odpowiadam pytaniem: „A jakie książki czytasz?”. Wiele osób nie ma pojęcia, kto napisał Harry’ego Pottera i nazwisko JKR nic im nie mówi.

HPK: To widać we wszelkich rewelacjach w mediach – wystarczy wspomnienie o Harrym, by entuzjazm eksplodował, natomiast wzmianki o poczynaniach samej J.K.Rowling czy jej twórczości, już takiego szału nie wzbudzają. 

AG: Coś w tym jest. Harry Potter to przecież ciekawe zjawisko marketingowo-obyczajowe. 

HPK: To cały fenomen, żyjący już trochę własnym życiem. Ale wróćmy do spraw związanych z tłumaczeniem. Pewnie wiele osób zastanawia się, jak można zostać tłumaczem. Masz jakieś rady dla takich osób? 

AG: Przede wszystkim, nie myśl o tłumaczeniu literatury, jeśli nie lubisz czytać książek. Jeśli jednak literatura cię pociąga i czujesz, że tłumaczenie książek mogłoby być twoim sposobem na życie, zacznij od przetłumaczenia jakiegoś wiersza, opowiadania albo fragmentu powieści. Próbka to fajna sprawa, ponieważ można do niej wrócić za jakiś czas, przeanalizować na nowo i zobaczyć, jak brzmi. Można też dać ją komuś do oceny – znajomemu obdarzonemu wyczuciem językowym i szczerością. Jeśli poczujesz, że jesteś na właściwej drodze, zgłoś się do dobrego wydawnictwa i poproś o próbkę do przetłumaczenia. Fachowcy ocenią, czy masz zadatki na tłumacza. Poza tym tłumacząc na próbę, przekonasz się, czy odpowiada ci tryb takiej pracy. Pamiętam, jak podczas egzaminu wstępnego na studia podyplomowe dla tłumaczy literatury trzeba była przedstawić próbkę tekstu i trochę o niej opowiedzieć. Wywiązała się dyskusja, a na koniec padło pytanie od komisji: „Niech pani sobie wyobrazi: siedzi pani sama w domu przed komputerem przez kilka godzin dziennie. Nie chodzi pani do pracy, jest pani zdana tylko na siebie, sama musi się pani mobilizować i motywować. Czy byłaby pani w stanie to wytrzymać?”. Mam raczej introwertyczną naturę i zabrzmiało mi to wspaniale: po prostu utwierdziłam się w przekonaniu, że byłaby to dla mnie wymarzona praca. Chcę przez to powiedzieć, że jeżeli kogoś przeraża perspektywa pracowania w domu (ponieważ najczęściej tłumaczy się w domu), w pojedynkę, i przerasta go samodzielne organizowanie sobie pracy, jeśli potrzebuje ciągłej interakcji ze współpracownikami (albo z kimkolwiek), to tłumaczenie literatury będzie dla niego udręką. Ekstrawertyk miałby z tym chyba spory problem. Oczywiście tłumaczy kształci się nie tylko na studiach podyplomowych, ale warto zaznaczyć, że ukończenie studiów filologicznych czy lingwistyki stosowanej nie jest warunkiem ani niezbędnym, ani wystarczającym, żeby pracować jako tłumacz literatury. 

HPK: A ty od czego zaczęłaś? 

AG: Już od podstawówki tłumaczyłam na własny użytek teksty piosenek. Zawsze mnie ciekawiły. Rozwijałam sobie wkładki z kaset magnetofonowych i analizowałam je z kieszonkowym słownikiem angielskiego. Oczywiście nie były to przekłady wysokich lotów – chodziło mi po prostu o to, żeby zrozumieć. Tego rodzaju ciekawość to niezbędna cecha tłumacza. U mnie zaczęło się właśnie od takich drobnych tekstów. Sam proces tłumaczenia, czytania w oryginale i czytania w ogóle fascynował mnie od zawsze, dlatego z ciekawości, jeszcze studiując psychologię w Krakowie, poszłam na wspomniane podyplomowe studia dla tłumaczy literatury. Sprawdziłam, są organizowane do dzisiaj. Bardzo dobrze je wspominam, ponieważ oprócz zajęć teoretycznych były na nich też warsztaty, na których różne osoby – tłumacze, redaktorzy z wydawnictw, językoznawcy – zapoznawały nas z tajnikami tego fachu. Jedne z warsztatów prowadziła pani Agnieszka Pokojska, pracująca wówczas w Znaku. Przełożyłam dla niej opowiadanie Joyce Carol Oates. Dzieła tej autorki są bardzo specyficzne, niezmiennie je uwielbiam. I moje tłumaczenie tak spodobało się pani redaktor, że jeszcze przed końcem studiów dostałam od Znaku pierwszą książkę do przetłumaczenia.

HPK: Można powiedzieć, że to był wymarzony początek. 

AG: Tak. Bardzo miło go wspominam. 

HPK: A czy jesteś równie dobra w mowie po angielsku jak w czytaniu i pisaniu? 

AG: Na pewno w niczym nie jestem taka dobra, jak bym chciała. Kiedyś mąż koleżanki żartował sobie ze mnie, że jako tłumaczka literatury wezmę na siebie ciężar komunikacji na zagranicznej wycieczce i będę się porozumiewała z tubylcami, pisząc na karteczkach. Ale on nigdy nie słyszał, jak mówię po angielsku, po prostu lubi żartować. Na szczęście nie jest ze mną tak źle. Po prostu mam bardzo niewiele okazji do rozmawiania z kimś po angielsku, a z rodowitymi Anglikami prawie w ogóle nie mam styczności (czasem rozmawiam ze Szkotami i Irlandczykami, ale oni twierdzą, że mówię po angielsku lepiej od nich, więc to się nie liczy). Na ogół używam angielskiego w rozmowach z ludźmi, dla których jest to drugi albo i trzeci język. Nawiasem mówiąc, zdarzają się tłumacze literatury (wybitni!), którzy nie posługują się wybranym językiem obcym w mowie. Podobno do tego grona należał Boy-Żeleński.

HPK: Gdybyś miała możliwość wybrania jednej książki, którą chciałabyś przetłumaczyć, jaki byłby to tytuł? 

AG: Nie wiem… Zazwyczaj te, które lubię i do których wracam, są już przetłumaczone, i to najczęściej dobrze. Kiedy przekład nie jest najszczęśliwszy, czytam w oryginale, oczywiście pod warunkiem, że język oryginału leży w moim zasięgu. Na razie nie ciągnie mnie do przekładania na nowo czegoś, co ktoś już przełożył – ale kto wie? Potrafię sobie wyobrazić kilka udanych wersji danego tekstu, ugryzionych od innej strony. Zresztą nawet nie muszę sobie ich wyobrażać, bo często mamy do dyspozycji kilka tłumaczeń jakiegoś utworu i każde z nich ma coś do zaoferowania, każde jest wartościowe. Wracając do pytania, chciałabym przekładać trochę więcej poezji – poezji zresztą w ogóle mało się wydaje w Polsce – bo miło wspominam tłumaczenie wierszy na warsztatach w Krakowie. Bez wahania przetłumaczyłabym nową książkę Patchett, Oates, Atwood i wielu, wielu innych autorów. Tak, JKR też.

HPK: Bardzo Ci dziękuję za ten wywiad. 

AG: Również dziękuję.

Opublikuj komentarz