
Pierwotne zakończenie „Ogniem i mieczem”

Zanim „Ogniem i mieczem” zostało wydane w wersji książkowej, było publikowane w odcinkach w dzienniku „Słowo”, którego redaktorem naczelnym był Henryk Sienkiewicz. Był to zabieg służący promocji gazety – jak się okazało, dość skuteczny, ponieważ opowieść zdobyła sobie rzeszę czytelników.
Jednak publikowana w odcinkach powieść miała jedenm szczególny problem: było to jej zakończenie, które nieszczególnie przypadło do gustu czytelnikom uznającym, że zostało napisane naprędce.
Co warte podkreślenia, sam Sienkiewicz zechciał owe zakończenie zmienić, ponieważ zmieniło się jego podejście do historii opowiedzianej w „Ogniem i mieczem”. Pierwotnie miała to być niezależna, zamknięta powieść. Dopiero z czasem Sienkiewicz zdecydował się kontynuować ją w „Potopie” i „Panu Wołodyjowskim”, a to już niosło ze sobą konieczność wprowadzenia zmian.
Dlatego też zakończenie, które pojawiło się w książkowym wydaniu różni się od pierwotnie zamierzonego.
Dwa słowa tytułem wstępu: tekst ten publikuję za sprawą widzów kanału na YouTube, którym nieopatrznie rzuciłem wyzwanie – publikując filmową opinię o „Ogniem i mieczem” zapowiedziałem, że w sytuacji, gdy materiał zdobędzie min. 100 komentarzy, opublikuję pierwotne zakończenie „Ogniem i mieczem”. Rzecz oczywista, z której zdałem sobie sprawę za późno: dla takiej armii jak WY to nie było żadne wyzwanie! Zapamiętam na przyszłość! 😉
I prośba na koniec: poświęciłem „trochę” czasu na przepisanie tego tekstu (za wszelkie pomyłki przepraszam!), dlatego bardzo proszę o to, by nie kraść mojej pracy i nie kopiować, a jeżeli już ktoś koniecznie MUSI to zrobić, niech chociaż poda źródło – bo to był jeden z głównych powodów, dla których lata temu zrezygnowałem z blogowania – masowa kradzież tekstów, tłumaczeń, materiałów – okazujmy sobie szacunek i nie kradnijmy cudzej pracy. Dzięki! 😉
***
FRAGMENT ROZDZIAŁU XXX
opublikowanego pierwotnie w dzienniku „Słowo” (nr 50 z 29.02.1884)
Rozstąpili mu się dygnitarze, bo był to ksiądz wielce uczony, poważany i słowo jego prawie więcej jeszcze znaczyło u króla, niż kanclerskie, a z ambony wypowiadał, bywało, takie rzeczy, których i na sejmie nie bardzo kto śmiał poruszyć. Otoczono go tedy i poczęto rozpowiadać, że oto przyszedł towarzysz ze Zbaraża, że sam książe, lubo w głodzie i mizeryi, gromi jeszcze chana, który jest obecny własną osobą i Chmielnickiego, który przez cały zeszły rok tylu ludzi nie utracił, ilu pod Zbarażem, -nakoniec, że król chce ruszać na odsiecz, choćby mu z całem wojskiem zgorzeć przyszło.
Ksiądz słuchał w milczeniu, poruszając wargami i spoglądając co chwila na wynędzniałego rycerza, który jadł przez ten czas, bo mu król nie kazał zważać na swą obecność i sam go jeszcze pilnował, a od czasu do czasu przepijał do niego z małego srebrnego kusztyczka.
– A jakże się zowie ów towarzysz? – spytał wreszcie ksiądz.
– Skrzetuski.
– Czy nie Jan?
– Tak jest.
– Porucznik księcia wojewody ruskiego?
– Tak jest.
Ksiądz wzniósł pomarszczoną twarz w górę i znów modlić się począł, a potem rzekł:
– Chwalmy imię Pana, bo niezbadane są drogi, któremi człowieka do szczęśliwości i spokoju prowadzi. Amen. Ja tego towarzysza znam.
Skrzetuski dosłyszał i mimowoli zwrócił oczy na twarz księdza – ale twarz, postać i głos obce mu były zupełnie.
– Więc waszmość to jeden z całego wojska pod jąłeś się przejść przez obozy nieprzyjacielskie? – spytał go ksiądz.
–Poszedł przedemną towarzysz zacny, ale zginął – odpowiedział Skrzetuski.
– Tem większa twoja zasługa, żeś się potem iść ważył. Miarkuję po twojej nędzy, że straszna to musiała być droga. Bóg wejrzał na twą ofiarę, na twą cnotę, na twoją młodość i przeprowadził cię. Przyjmij-że w Jego imię błogosławieństwo.
Rycerz wstał i próbował przyklęknąć na swych chwiejących się nogach, ale nie mógł. Paź Tyzenhauz i Arciszewski musieli go podtrzymywać. Ksiądz podniósł rękę i począł mówić:
– Benedico te in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti – amen.
Następnie zwrócił się do króla i obecnych.
– Miłościwy królu! – rzekł. – Czegoście się mieli dowiedzieć od tego towarzysza, toście się już dowiedzieli. Trzeba mu też dać folgę, bo ledwie się trzyma na nogach. Pozwól-że mnie Wasza królewska Mość wziąść go do mojej kwatery i przenocować.
– Dobrze, ojcze!– odrzekł król. – Słuszne to żądanie; niech go Tyzenhauz i kto drugi odprowadzi, bo sam już pewnie nie zajdzie. Idź, idź, mości towarzyszu! nikt tu lepiej od ciebie na odpoczynek nie zarobił. A pamiętaj, żem ci dłużnikiem. O sobie wprzód zapomnę, nim o tobie.
Tyzenhauz i starosta rzeczycki chwycili Skrzetuskiego pod ramiona i wyszli z nim z komnaty — a przodem szedł ksiądz, przed którym postępował pacholik z latarnią.
Noc była cicha, ciepła, miesięczna.
– Ani się domyślasz, mój synu – mówił po drodze ksiądz – jakieć nagrody czekają. Król da swoje, ale Król królów więcej obmyślił.
– Ojcze – odpowiedział słabym głosem Skrzetuski – choćby mnie nie wiem co potkać miało, przecież mi do snu pilniej, bom trzy dni bez jadła po lasach błądził – i teraz, już mi się w oczach ćmi.
– Anieli będą cię we śnie strzegli – odpowiedział ksiądz.
Tymczasem doszli do plebanii, która leżała tuż obok i wkrótce potem Skrzetuskiego wykąpanego, obmytego z krwi i błota, złożono we śnie na twardem łożu księdza.
Rycerz spał dwie doby kamiennym, nieprzerwanym snem. Od czasu do czasu drzwi sąsiedniej izby uchylały się i ukazywała się w nich twarz księdza, lub inna jeszcze pucołowata i rumiana twarz. Obie spoglądały z troskliwością na śpiącego i cofały się, usłyszawszy jego głęboki, ale spokojny oddech – on spał ciągle –i zbudził się aż trzeciego dnia o południu.
Przetarł oczy, siadł na łożu i począł rozglądać się ze zdziwieniem po izbie.
W tej chwili drzwi otworzyły się i ksiądz wszedł do izby.
– Dzień dobry waszmości – rzekł, stukając w tabakierkę – a raczej, dobre południe!
Rycerz mrugał ciągle oczyma, nie poznając ni miejsca, ni księdza.
– Gdziem jest? – spytał.
– To widzę i pamięć zaspałeś. W Toporowie jesteś – przyszedłeś ze Zbaraża do króla.
Skrzetuski w jednej chwili oprzytomniał.
– O już wiem! – rzekł. – A gdzie jest król?
– Ruszył pod Zbaraż dwa dni temu. Straszny to hazard. Ale nad królem sam Bóg czuwa i tu, w sercu mam pewność, iż go ochroni. Głos jakiś zapowiadał mi to dzisiejszej nocy. Tak, król dwa dni temu ruszył.
– Nie może być! – rzekł rycerz. – Siła czasu spałem?
– Trzeci raz słońce wschodzi. A zdrów-że się czujesz?
– Choćby zaraz na koń siadać, ojcze! – odpowiedział Skrzetuski.
– No, no! Żelazne dał Pan Bóg waści ciało… Ot, tu misa z wodą, obmywaj się i ubierz. Szaty tu leżą, które ci król przysłał.
Rycerz spojrzał: – obok na zydlu leżał żupanik ze srebrnej lamy i ciemny aksamitny kontusz i kołpaczek z piórem czaplem, senatora godnem i pas lity i szabla cała pozłocista, której rękojeść błyszczała wesoło od kamieni – i wszystko, co do ubioru potrzebne.
Więc Skrzetuski wyskoczył rzeźko z łoża i począł się przyodziewać, a ksiądz patrzył, uśmiechał się, pukał w tabakierkę i mówił:
– Jest tu skrzyneczka z przyodziewkiem dla odmiany.
A po chwili:
– I dary od różnych kawalerów, którzy z podziwu nad tobą wyjść nie mogli.
A po chwili znowu:
– I trzy koniki bardzo foremne w książęcej stajni, ziemię grzebią.
Tu, widząc uśmiech na twarzy rycerza, puknął w tabakierkę.
– Nie na tem ziemskie nagrody się kończą, ale i to nic, bo jakom rzekł: król ziemski swoje, niebieski swoje.
Przez ten czas rycerz wystroił się jak na gody, więc klęki obaj z księdzem do pacierza, a potem staruszek rzekł:
– Czasby teraz i o posiłku pomyśleć.
– Oj czas, czas, ojcze! – rzekł rycerz, ukazując w uśmiechu białe zęby.
Ksiądz klasnął w dłonie.
– A dajcie nam tu polewki! – zawołał.
Drzwi się otworzyły natychmiast i któż zdoła wyobrazić sobie zdumienie Skrzetuskiego, gdy za obłokiem pary, podnoszącej się z naczynia, ujrzał pucołowatą twarz Rzędziana, dmuchającą w obłok, który zakrywał mu oczy.
– Rzędzian! – zakrzyknął rycerz – zkądeś się tu począł?
Pacholik grzmotnął wazą o stół z takim pośpiechem, że mało nie pękła – i przypadłszy do rycerza, objął go w pół, powtarzając wzruszonym głosem:
– O mój jegomość kochany! mój jegomość! mój jegomość!
Skrzetuski całował go w głowę, a on go po rękach i po pasie – i tak witali się serdecznie, że aż popłakali się obaj.
– Skądżeś się tu wziął? – powtórzył wreszcie Skrzetuski.
– Siłaby gadać, mój jegomość. Mało mnie tatarzy nie uchwycili, bom się przemykał koło Zbaraża, między niemi a Burłajem. Oj! ciasno tam było, tem bardziej, że nie byłem sam. (Tu Rzędzian spojrzał na księdza, zamknął ogromną łapą usta – i zaśmiał się). Chy! chy! mój jegomość. Umykałem, aż się kurzyło — i umknąłem aż pod Zamość.
– I z wojskami przyszedłem z Zamościa?
– A tak, mój jegomość, bom wiedział, że idą pod Zbaraż, a mnie też pilno było do jegomości – i mnie i innym.
Tu Rzędzian znów spojrzał na księdza, znów zamknął łapą usta i znów zaśmiał się:
– Chy! chy!…
– Dajże panu zjeść – rzekł ksiądz – bo jeszcze i łyżki do gęby nie wziął, a sam idź, gdziem ci kazał.
– Bo się nie mogę panu napatrzyć – rzekł Rzędzian – ale widzę, że trzeba już iść.
To rzekłszy, skłonił się i wyszedł, a oni jedli w milczeniu – i obficie, rozmawiając przytem o pochodzie królewskim pod Zbaraż i o oblężeniu. Skrzetuski opowiadał ze szczegółami o bitwach, szturmach, głodzie, o tem, jak w ostatnich czasach chłopstwo wkopywało się w wały, nakoniec o wyjściu pana Longina, o jego śmierci i o swojej straszliwej podróży po bagnach i bojarach…
Przyszedł pachołek księży i sprzątnął naczynia, a ksiądz jeszcze słuchał, ukrywszy twarz w dłonie – może modlił się za czystą duszę pana Podbipięty i za wszystkich tych bohaterów, jakby zakopanych żywcem w mogile i za króla – gdy wtem kroki jakieś dały się słyszeć w przyległej izbie.
Ksiądz oderwał nagle ręce od twarzy.
– Słuchaj mnie – rzekł. – Przyjechała tu do Toporowa z wojskiem, za mężem pani kasztelanowa Witowska, a przy niej jest i inna twoja znajoma, która już wie o twojem przybyciu i chciałaby cię widzieć. Wolałem, żeby tu przyszła, bo lepiej wam będzie bez świadków.
Skrzetuski spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego – ksiądz spoważniał jeszcze więcej.
– Nagła radość zabija czasem jak miecz – rzekł. – Znam z tamtych ust całe twoje życie – i dla tego ostrzegam cię, żeć spotka radość wielka, a niespodziewana – nagroda boża…
Skrzetuski patrzył coraz bardziej zdziwiony.
Ksiądz podniósł się.
– Nie miłowałeś-że jakiej panny całym sercem? – nie chciałeś-że jej zaślubić?
Woskowa bladość rozlała się po twarzy Skrzetuskiego. Wstał także i począł pół jęczyć, pół szeptać:
– Tak… ale ona… nie żyje…
– Naczynie z łaską bożą rozbiło się nad twoją głową – rzekł uroczyście ksiądz – ona żyje, niepokalana – i twoja będzie.
To rzekłszy, wszedł do drugiej izby i po chwili ukazał się we drzwiach z Heleną, bladą ze wzruszenia, zdyszaną, z perłami łez na rzęsach, śliczną jak zorza poranna.
Skrzetuski stał przez chwilę, skamieniały i szeptał trzęsącymi się wargami:
– Jezus, Marya! Jezus, Marya!
– Przemów do niego – rzekł ksiądz.
– Żyję – wyszeptała Helena – przyjaciele twoi wyrwali mnie z rąk bohunowych.
Skrzetuski zbliżył się do niej, wziął obie jej ręce i powtarzał nawpół przytomnie.
– Żyjesz! żyjesz!…
Potem osunął się przed nią na kolana.
Pyszne południowe promienie słońca zalewały całą izbę, napełniła ją kapela anielska, uleciały z niej precz smutek, zmatwienia, zgryzoty — i młode dzielne serca biły nadziemskiem prawie szczęściem, płynęły łzy jasne, róże kwitły na policzkach cudnej dziewczyny.
Płakał i ksiądz, a Rzędzian buczał tak, jakby jego państwo pomarli.
***
W trzy dni później przyszła wiadomość z pola walki. Król po nierozstrzygniętej morderczej bitwie pod Zborowem, zawarł układ z Chanem niezbyt pomyślny dla siebie, ale zapewniający przynajmniej spokój na czas jakiś skołatanej Rzeczypospolitej. Chmielnicki, na mocy układu, pozostał nadal hetmanem i miał prawo z niezmiernych tłumów czerni wybrać sobie czterdzieści tysięcy rejestrowych. Za to ustępstwo zaprzysiągł wierność i posłuszeństwo królowi. Oblężenie Zbaraża, który do ostatniej chwili opierał się równie bohatersko przemocy, zostało zdjęte. I wychodziły te wojska bohaterów straszne, obdarte, głodne, zczerniałe od prochów, bezsenne i szły na odpoczynek do Lwowa, a książę Jeremi wybiegł jeszcze groźnie na lewe skrzydło od pola, pilnować z jazdą, by Orda nie napadła na odchodzących.
Zbaraż opustoszał. Zostały tylko wały przy wałach, fosy, aprosze, szańce, ziemia poryta, poprzewracana, zsypana jakby w jeden kopiec olbrzymi, pod którym spały nieprzebudzonym snem tysiące, tysiące wojowników.
Zaledwie Skrzetuski, dowiedziawszy się, że okolica już bezpieczna, wyjechał z Toporowa, wnet jakiś oddział jeźdźów zastąpił mu koło Grabowej drogę. Byli to Zagłoba, Wołodyjowski, Kuszel, Wierszuł i inni przyjaciele i towarzysze broni. Zagłoba przypadł pierwszy, zdyszany, spocony, i rzucił się w objęcia dwojga kochanków. Ściskał ich, całował, płakał, nazywał swemi dziećmi i przez długi czas nikomu nie dał przyjść do słowa.
– Ha! mówił, nie mam synów, ligitime natos, ale się wnuków doczekam. Uciekało przed wami tych dwunastu chłopczysków, co wam ich kukułka wykukała, ale teraz ich dogonicie, i przegonicie. A co panie Janie? nie pisnęliśmy ci o niej ani słowa, bośmy nie wiedzieli czy żywa. Bóg widzi ilem łez z niezpokojności sam uronił. Pachołek gracko się spisał – ale się go strzeżcie, bo lupus, to jest insatiabilis. No i co? aż pod Jahorlik jeździliśmy po nią, a tak i wyrwaliśmy ją z rąk tego zbója. Ha! musiał on tam na Waładynką wyć jak wilk, gdy puste gniazdo i trupy stróżów zastał. A nas Pan Bóg uratował. Jednego tylko pana Longina brak, ale on u Boga w wiecu w światłości siedzi. Może tam dotąd Bohun po skałach wyje, kiedy na jarmark pod Zbaraż nie zdążył. Dałbym mu był pieprzu, jak Burłajowi. Zawarliśmy pokój nie taki jak było trzeba, ale jak było można. Chwała Bogu i za to! Oj będziesz ty teraz, panie Janie, gruchał jak grzywacz do tej śliczności! Patrzcie rycerze, jam to ją przez bunt przeprowadził… Siła byłoby gadać!
Siła też gadał pan Zagłoba, kochankowie mieli niebo na twarzach, a mały rycerz okrutnie wąsikami ruszał. Szczęśliwy był szczęściem przyjaciela, ale poczuł, że mu jakoś samotnie teraz będzie na świecie…
Opowiadaniom nie było końca. Jechali gwarno, wesoło i pomyślnie, bo po drodze coraz więcej przyłączało się towarzystwa, tak że mało nie chorągiew cała stanęła we Lwowie.
We Lwowie, odbył się także ślub młodej pary. Był na weselu król i książę Jeremi i starosta Krasnostawski i pan Chorąży Koniecpolski i wszyscy oficerowie książęcy. Zagłoba i Wołodyjowski prowadzili pannę młodą do ślubu, a odprowadzali król i książę. Ucztowane długo, wznoszono toasty na cześć państwa młodych i ich przyszłego potomstwa – a dary sypały się na nich z hojnej królewskiej dłoni obficie.
Sława męża, uczciwość żony opromieniły to stadło. Bóg je pobłogosławił, bo dało Rzeczypospolitej dwunastu dorodnych synów – ci rozrodzili się jeszcze liczniej i zawsze chorągwie Rzeczypospolitej pełne były Skrzetuskich, z który wielu sławnie i szczęśliwie w różnych potrzebach krajowych poległo.
***
W numerze 51 dziennika „Słowo” został opublikowany EPILOG „Ogniem i mieczem”, którego tu nie przytaczam, ponieważ jest tożsamy z książkowym.
2 comments