
„W sieci umysłów” James Dashner

Tekst archiwalny z 2015 r.
Bardzo lubię czytać znanego i zaszufladkowanego autora w innym wydaniu. Lubię, kiedy twórca światowego bestsellera odnajduje w sobie wenę do opowiadania nowych historii, po tym jak skończy pracę nad swoją hitową serią. Pozwala mi to lepiej poznać pisarza, który nierzadko w nowym wydaniu prezentuje nieznane dotąd oblicze. Nie muszę zatem dodawać, że informacja o wydaniu nowej książki Jamesa Dashnera, autora trylogii Więzień labiryntu, poruszyła moje serce czytacza i rozpaliła nie tylko ciekawość, ale i – choć zabrzmi to dwuznacznie (a przynajmniej tak brzmi w mojej głowie) – żądzę.
Wiem, że dla wielu Dashner pozostanie jedynie gościem stojącym za Więźniem labiryntu. Tak jak Rowling jest jedynie mamusią Harry’ego Pottera. Ale nie dla mnie – jeśli podoba mi się jakaś książka, odczuwam sympatię względem jej autora i chętniej sięgam po jego kolejne tytuły. Nie inaczej było z W sieci umysłów. Tematyka książki do mnie trafiła – być może wpływ na to miała niedawna lektura innej książki związanej z nowoczesnymi technologiami i rozwiniętym światem gry – dlatego gdy tylko książka dotarła, rzuciłem wszystko inne (no dobra – przesadzam, bo tego dnia akurat dokończyłem wcześniejszą książkę) i zabrałem się do czytania.
W skrócie o fabule: nastoletni Michael jest wytrawnym graczem – wirtualna rzeczywistość pochłania go bez reszty, a stale rozwijające się umiejętności hakerskie, jeszcze mocniej ulepszają i ubarwiają zabawę. Niezwykłe umiejętności chłopca i jego przyjaciół – Brysona i Sary – nie umykają uwadze twórcom wirtualnego świata. Kiedy nieznane zagrożenie kładzie się cieniem na wirtualnej społeczności, to przed nimi gigantyczna korporacja, twórca cyberświata – VirtNet – stawia wyzwanie zaradzenia problemowi. Warto dodać, że korporacja jest dość skuteczna w przekonaniu bohaterów do udziału w niebezpiecznej akcji. Wszelkie reguły zostały złamane i teraz gracze ryzykują w wirtualnym świecie realną śmierć…
I od razu powiem – opis w żaden sposób nie oddaje tego, na co trafiłem na kartach powieści. Nie wiem, czego spodziewałem się po lekturze, ale odnalazłem w niej coś innego – równie zaskakującego, ale i świeżego.
Z wielką radością wczytywałem się w Dashnerowe opisy i zawiłości fabularne, gratulując w duchu autorowi gigantycznego rozwoju pisarskiego od czasu wspomnianego wcześniej Więźnia. Bo to już nie jest ten Dashner, którego znałem i czasami (cicho, ale jednak) przeklinałem za absurdy i powtarzalność schematu – to dużo bardziej świadomy pisarz, który gładko przeprowadza czytelnika przez swoją opowieść, nie pozostawiając mu ani jednej okazji, ku temu, by prychnąć z niesmakiem. Nie znaczy to, oczywiście, że autor utracił tę iskrę, która oczarowała mnie przy Więźniu. Wręcz przeciwnie – W sieci umysłów to czysta kwintesencja tego, co w Dashnerze jest najlepsze oraz gigantyczny przeskok ewolucyjny! Może to niezbyt dobre porównanie, ale dla mnie przeskok między autorem Więźnia… , a autorem W sieci umysłów jest tak duży jak przeskok pomiędzy neandertalczykiem, a homo sapiens sapiens (bynajmniej, nie chodzi o słabość pierwszego dzieła, lecz o gigantyczną zmianę na plus w kontekście drugiego).
Tak – nienawidzę siebie za te porównania do Więźnia, ale wbrew pozorom te książki łączy więcej niż jedynie postać autora. Zamiłowanie do dopieszczonych opisów potworów i wszelkich potworności, które mogą spotkać człowieka, zawahania emocjonalne czy temat gigantycznej korporacji ryzykującej życiem dzieci, dla osiągnięcia własnych celów. Ale warto pamiętać, że to zupełnie nowa, inna, świeża i żyjąca własnym życiem koncepcja – w pełni autonomiczna opowieść.
Bohaterowie. To prawdziwa wisienka na torcie. Nie tylko Michael, ale i pozostali bohaterowie zostali nakreśleni z wielką starannością. Może nie są to wybitne twory literackie, ale fajnie opisane dzieciaki, do których można poczuć sympatię i między którymi jest prawdziwa chemia. No i każdy ma własny, niepowtarzalny charakter – nie sposób pomylić jednego z drugim.
Fabuła – fakt, trochę naciągana, miejscami nie do końca logiczna, ale przyjemna – a to przecież w lekturze jest najważniejsze. Jak to mówią, dobry autor napisałby nawet ciekawą instrukcję obsługi pralki (choć w przypadku Dashnera ta pralka pewnie byłaby krwiożerczą maszyną, przy której terminator to leszcz). Mimo pewnych niedociągnięć, nie trafiłem w żadnym momencie na mur, którego bym nie przeskoczył. Pojawiały się co najwyżej niewysokie krawężniki. Toć kaleką umysłową nie jestem, żebym ich nie pokonał!
I co tu dużo mówić. W sieci umysłów zapisało się gdzieś w głębi mojej czytaczowej duszy. Co za tym idzie – mój nos nałogowego czytelnika zaczyna węszyć za kontynuacją, bo nie mam wątpliwości, że ponownie chcę zanurzyć się w tym wirtualno-realnym świecie. A zwłaszcza po takim finale! Takie zakończenie to melodia dla moich uszu. Krótka konkluzja: bardzo dobra książka – może nie wybitna, nie wyrywająca dziury w sercu czy nie prowadząca do skrajnej depresji – na pewno wkrótce zatęsknię za jej światem. Kłamię. Już tęsknię.
Opublikuj komentarz