„Dziewczyny, które zabiły Chloe” Alex Marwood

„Dziewczyny, które zabiły Chloe” Alex Marwood

Tekst archiwalny z 2015 r.

Chyba jestem masochistą. W okresie jesiennej depresji czytam książki, których tematyka może jedynie potęgować poczucie przygnębienia, miast stanowić od niego ucieczkę. A gdyby tak zastosować stopniowanie do owego poczucia i stosowną skalę, myślę, że Dziewczyny, które zabiły Chloe i tak wykroczyłyby poza jej granice. 

Nowy thriller Alex Marwood dotyka, bowiem, tematu tabu, który rzadko kto ma odwagę poruszyć. O ile nasza społeczność przywykła już do makabrycznych opisów zbrodni, śmierci przedstawionej na tysiąc paskudnych sposobów czy najrozmaitszych deformacji cielesnych, śmierć dziecka – a zwłaszcza morderstwo dziecka – pozostaje daleko poza granicą komfortu. W tym i komfortu czytelniczego. Z uwagą śledziłem komentarze pojawiające się na profilu wydawcy – pełne oburzenia i być może nawet pogardy. Bo jak można wydać książkę o zabójstwie dziecka? W dodatku zabójstwie popełnionym przez inne dzieci! 

A dlaczego nie można? Czy śmierć dziecka jest czymś niezwykłym? Czy nie dochodzi do morderstw latorośli czy wręcz noworodków i niemowlaków? Dlaczego społeczność – tak przywykła do groteski i makabry – tak mocno burzy się przeciw opisywaniu problemu, który i tak jest obecny w codziennym życiu? 

Bo lubimy udawać, że nas to nie dotyczy. Że żyjemy w zupełnie innym świecie, a literatura powinna pozwalać nam uciekać przed szarą codziennością, a nie wpychać do najokropniejszych jej czeluści. 

W mojej opinii Dziewczyny, które zabiły Chloe to niezwykle mocna propozycja Alex Marwood – to odwaga pisarki, by zmierzyć się z tematem, którego nikt – myślałby kto, że z poczucia przyzwoitości – nie tyka. Świetnie, że znalazł się ktoś, kto ma odwagę, by stawić czoła tabu. 

Dziewczyny, które zabiły Chloe to historia dwóch kobiet, które jako jedenastolatki zostały oskarżone o brutalne zamordowanie czteroletniej dziewczynki. Odseparowane od rodzin, skazane na wieczne potępienie, zostały zmuszone do prowadzenia życia w ukryciu

Teraz starają się prowadzić nowe życie pod nowymi nazwiskami, lecz nie ma dnia, kiedy bolesna przeszłość nie kładłaby się cieniem na ich egzystencji. Po dwudziestu pięciu latach kobiety spotykają się w nadmorskim kurorcie, gdzie grasuje seryjny morderca. 

Czy kobietom uda się ukryć tożsamość w obliczu dramatycznych zdarzeń, w centrum których się znajdą? 

Wyzwanie, którego podjęła się Alex Marwood jest olbrzymie. Myślę też, że pisarka musiała odczuwać presję, co – niestety – odbija się na historii. Ewidentnie najważniejszym punktem powieści są losy i emocje jej głównych bohaterek – zabójczyń Chloe, które za nic w świecie nie są w stanie pozbyć się ciążącego na nich piętna. Autorka stawia wszystko na jedną kartę w kreacji tych bohaterek, które los potraktował zupełnie inaczej. Niestety, podczas lektury nierzadko musiałem się zatrzymać i cofnąć w tekście, by przypomnieć sobie, z perspektywy której kobiety toczy się opowieść. Bo pomimo różnic pomiędzy nimi, które w tekście często są wytłuszczane, sama psychologia i mentalność Amber Gordon i Kirsty Lindsay są bardzo podobne. Ich podobieństwo do siebie mógłbym uznać za celowy zabieg, gdyby nie pozostałe kreacje bohaterów w tej książce. 

Wszystkie postaci występujące w Dziewczynach, które zabiły Chloe są bardzo mocno określone i prostolinijne. Prowadzone od początku do końca jedną ścieżką, z góry nakreślone i napiętnowane swoją niezmienną osobowością. Brakuje im głębi i kuleje przez to również wątek toczący się wokół morderstw popełnianych w Whitmouth. Morderca jest przewidywalny i sam niemal od początku miałem świadomość, kto nim jest, w związku z czym w jednym z głównych punktów kulminacyjnych powieści zabrakło suspensu. 

Fabuła toczy się w dwóch okresach czasowych – w przeszłości, w dniu śmierci Chloe oraz w teraźniejszości, w obliczu nowych zbrodni. Jest to zabieg o tyle dobry, że poznajemy główne bohaterki w nieco szerszym ujęciu i dowiadujemy się jak diametralnie zmieniło się ich życie: jak gdyby w dorosłym życiu kobiety zamieniły się miejscami. Być może to rzuca nieco światła na nieco kontrowersyjną ich kreację. Może dlatego są one do siebie tak bardzo podobne. 

Tym, co zdecydowanie nie podobało mi się w książce jest potworna generalizacja i podkładanie wszystkiego pod wspólny mianownik, wobec czego np. wszelkie opisy związane z seksem przedstawiają go jako zwierzęcy, bezpruderyjny i wulgarny. To znowuż potwierdza bolesną prostolinijność fabuły. Takich potyczek w tekście jest, niestety, znacznie więcej. 

Język powieści jest zmienny, choć na ogół czyta się ją dobrze. Poprawna budowa, poprawne zdania, poprawna stylistyka – jakby autorce podejmującej się trudnego tematu zabrakło odwagi do odważniejszego przelania go na papier. Napisanych przez nią słowom często brakuje mocy i często giną w odcieniach szarości. Opisy są. Bo cóż więcej o nich powiedzieć? Jest też odrobina marysualizmu – finał w strugach deszczu, jakież to oryginalne. 

Ale jest też wyraźny atut tej powieści. Diabelnie mocny punkt: refleksja nad tym, czy młodociane zabójczynie – uznane za zepsute do szpiku kości – mogą zostać zrehabilitowane? Czy człowiek zasługuje na drugą szansę? Choć żadne z tych pytań nie zostaje bezpośrednio postawione w tekście, one tam są i wiercą dziurę w głowie czytelnikowi. Jak wygląda człowiek odarty z piętna, które bezwzględnie nałożył na niego tłum? Ta powieść to nie tyle historia o zabójstwie małej dziewczynki przez niewiele starsze koleżanki, ale smutna historia, w której to domniemanym zabójczyniom będziemy współczuli najmocniej. Pranie mózgu w wykonaniu wyuzdanej, bezczelnej autorki? Nie. Czyste odniesienie do relatywizmu oraz złożoności ludzkiej psychiki. 

Szlag mnie trafia, kiedy patrzę na Dziewczyny, które zabiły Chloe – bo to, co w książce najważniejsze jest nieustannie miażdżone przez tę jej bolesną płyciznę. Głęboka myśl zostaje rozbita przez absurdalną prostotę. Jakby autorka wokół najważniejszego punktu rozstawiła masę innych, wymuszonych dla zbudowania tła dla powieści. To potwornie niszczy tę książkę, diametralnie odbierając jej chwałę, na którą ta zasługiwałaby bezsprzecznie, gdyby nie jej kiepska budowa. Bo co z tego, że bohaterowie są różni, skoro mają tylko jedną twarz? Abstrahując już od ilości skompresowanego na stronicach tej książki zła i patologii. Szkoda. 

Genialny temat i potężna refleksyjność kontra dużo słabsza budowa i tło. Ta książka jest jak zwycięski gol strzelony w ostatnich sekundach meczu, po którym ten sam zawodnik zalicza bramkę samobójczą. Kończy się na remisie po wybuchu euforii. I nikt nie jest z tego wyniku zadowolony. 

Opublikuj komentarz