„Heaven. Miasto elfów” Christoph Marzi

„Heaven. Miasto elfów” Christoph Marzi

Tekst archiwalny z 2016 r.

Jak ten osioł, co go wodzą marchewką za nos, trudno mi się oprzeć Londynowi w książkach. Bo to nie tylko wspaniałe i cudowne miasto, ale i szczególne dla mnie miejsce, w którym doznawałem ekstremalnych przeżyć począwszy od kilkudniowego (i nocnego też) koczowania pod gołym niebem, w tym w strugach rzęsistego deszczu, po udział w najcudowniejszej imprezie, w jakiej w życiu brałem udział. 

Ten fakt, a nawet i fakty, są sprawcami mojej miłości do Londynu, a ponieważ a) nie stać mnie na kolejną podróż i b) żona nie chce jechać tam autokarem, lecz lecieć samolotem (nie chcę umierać!), muszę się zadowalać stolicą Anglii opisaną na kartach różnorakich lepszych lub gorszych powieści. 

Co mnie przekonało do sięgnięcia po Heaven. Miasto elfów Christopha Marzi? To samo, co przekonało mnie do patronowania temu tytułowi. Londyn. I magia. Ostatnia książka, która zawierała w sobie te dwa składniki jest moją najukochańszą serią wszech czasów. Najlepszą serią jaką przeczytałem od początku mojej ery, czyli od 1989 roku. 

OK, nie miałem wielkich oczekiwań względem Heaven. Miasta elfów – zależało mi w gruncie rzeczy na tym, by choć przez chwilę poczuć się, jakbym znowu tam był – w tym cudownym mieście, gdzie sklep zabawkowy ciągnie się piętrami, książki są sprzedawane po funciaku, a ulice są usiane wszelakimi barwami i czuć w powietrzu to wspaniałe podekscytowanie. Nie wspominając już o tym, że w McDonaldzie nawet nie trzeba się wysilać, by mówić po angielsku. 

Paradoksalnie – choć tak niewielkie, moje oczekiwania wobec tej książki były olbrzymie. 

Londyn jest jego miastem. Ponad dachami brytyjskiej stolicy osiemnastoletni David znalazł swój drugi dom. Tylko tutaj czuje się wolny i może zapomnieć o swojej niechlubnej przeszłości.

Pewnej nocy na jednym z dachów spotyka dziwną i piękną dziewczynę. Ma na imię Heaven i błaga o pomoc. Twierdzi, że właśnie wycięto jej serce. Choć David nic z tego nie rozumie i nie dowierza słowom Heaven, postanawia jej pomóc. W szpitalu lekarz potwierdza, że Heaven naprawdę nie ma serca. W ten sposób rozpoczyna się ich wspólna niebezpieczna przygoda. Przeżyją tylko wtedy, gdy uda im się poznać tajemnicę Heaven.

Historia zaskakuje już na wstępie: dziewczynie wycięto serce, po czym ona wstała i… uciekła. Klasyka. Zabili go i uciekł. A jednak Marzi już tym wstępem zagwarantował sobie moją uwagę i wzbudził ciekawość. Bo to klasycznie doskonałe zagranie: oczarować czytelnika pierwszą stroną, bo do dziesiątej może nie dotrwać. 

Tyle, że mocny wstęp jest jak tygrys – nie trudno go uwolnić, ale z utrzymaniem na smyczy może być problem…

Przede wszystkim Marzi stawia na tajemnicę i pytania bez odpowiedzi. Nie stara się oczarować czytelnika kunsztownym stylem czy głębią postaci, lecz ich tajemnicami. Pytania, które budują fabułę są jak seria z karabinu maszynowego – trudno się przed nią uchylić lub ją zignorować. Ciekawość jest częścią ludzkiej natury, dlatego też Heaven. Miasto elfów wciąga i nie pozwala się od siebie oderwać. 

Fakt, z czasem pomysły nieco szwankują i tu i ówdzie rozlega się głośny zgrzyt, ale nie zabija to przyjemności z poznawania dalszego ciągu fabuły. Fabuły, która z czasem staje się coraz bardziej magiczna i fantastyczna (dobrnąwszy do końca miałem wrażenie, że to zupełnie inna książka niż ta, którą zacząłem czytać.). 

Bohaterowie może nie nazbyt dopieszczeni, ale trudno ich nazwać pustakami. Łączy ich klasyczna sztampa, ale na szczęście ta otoczka wokół i tajemnice, skutecznie odwracają wzrok i umysł od oczywistych oczywistości. Najbardziej szczególne w Heaven zdaje się być to, że nie ma ona serca i jest zimna jak lód (co można powiedzieć o wielu kobietach, z tą różnicą, że w ich przypadku brak serca to czysta metafora). 

Heaven. Miasto elfów to dobra lektura. Nie mniej, nie więcej – dobra. Wciągająca, choć nie doskonała. Zaskakująca, choć nie powalająca. I dobrze napisana, choć trudno doszukiwać się w tym stylu finezji. Mamy tu zlepek bardziej lub mniej papierowych postaci oraz największą, w moim mniemaniu, wadę: bezproblemową akceptację najbardziej absurdalnej rzeczywistości. To zawsze osłabia mój entuzjazm. 

Szczęściem jest, że Christoph Marzi najwyraźniej zdaje sobie sprawę ze wszystkich swoich mankamentów oraz z niemocy ich poprawienia. Spotykałem się już z twórcami, którzy minusy starali się przekuć w plusy i wyszedł z tego klump. Logiczne, jeśli nie dasz rady dźwignąć 60 kg, nie łapiesz się za 100. I Marzi, chwała mu za to, nie oszukuje. Czego nie da rady dźwignąć sam, podniesie dźwigiem. Mówiąc wprost: nie bardzo idzie mu pokazywanie głębi postaci, więc dorzuci im kilka sekretów do życiorysu i od razu wyglądają lepiej. Nie idzie z opisami, stawia na akcję. W konsekwencji ratuje książkę i daje nam dobrą, zbilansowaną lekturę, która może się podobać. 

Może i zabrakło mi nieco tego tajemniczego, mistycznego i cudownego Londynu w Heaven. Miasto elfów, ale autor i tak zdołał mnie porwać i zaszczepić w głowie miłe i ciepłe wspomnienia tej książki. Książki, która nie jest doskonała, ale pomimo swoich przejść, oferuje wiele dobrego. Polecam bez mrugnięcia okiem.

Opublikuj komentarz