„Zimowe dzieci” Jennifer McMahon

„Zimowe dzieci” Jennifer McMahon

Tekst archiwalny z 2015 r.

Niektóre książki bardziej zapadają w pamięć, a inne mniej. Na niektóre oczekuje się z niecierpliwością, a inne przypadkiem trafiają w nasze ręce, nierzadko w najmniej spodziewanym momencie. Nie mogę powiedzieć, że przypadek zdecydował o tym, że przeczytałem „Zimowe dzieci” Jennifer McMahon. Powiedziałbym raczej, że zauroczyłem się tą pozycją już od chwili, kiedy przeczytałem jej zapowiedź wydawniczą. Teraz pozostaje odpowiedzieć na pytanie, czy zauroczenie przerodziło się w miłość? 

Miałem bardzo wybujałą fantazję. Często mi się to zdarza, kiedy oczekuję na pojawienie się jakiejś książki, choć rzadko, jeśli ma to być książka nie będąca kontynuacją którejś z lubianych przeze mnie serii. A jednak „Zimowe dzieci” miały w sobie to coś, co kazało mi wyczekiwać ich z niecierpliwością. Ale jak to już bywa, kiedy długo na coś czekamy, w głowie układa się idealny obraz tego czegoś, co może sprzyjać zawodowi… 

Już początek powieści Jennifer McMahon nakazał mi rewizję moich poglądów na tę książkę. Już pierwsze zdania powiedziały mi, że to zupełnie inna historia niż ta, którą nieświadomie ułożyłem w swojej głowie. Nie poczułem jednak zawodu – wręcz przeciwnie, w moim sercu buchnął płomień ciekawości, którą musiałem jak najszybciej zaspokoić. Ten jednak szybko zaczął być przygniatany przez ciężar lektury… 

Najpierw pierwsze dwadzieścia stron, potem pięćdziesiąt i w końcu sto – z każdą kolejną stroną czułem coraz większy opór. Podzielona, nie tylko na postaci, ale i czasy, fabuła zaczęła przybierać formę wielkiego monstrum, którego mój umysł nie był w stanie objąć. Gubiłem się w książce, ale zatrzymywały mnie w niej cliffhangery. Tylko co z tego, skoro zaraz po nich zmuszony byłem zanurzyć się powrotnie w innej historii, a kiedy wracałem do urwanej historii, niemal nie pamiętałem już, co było w niej punktem zwrotnym i co kazało mi trwać w lekturze. I wtedy obiecałem sobie, że jeśli sto pięćdziesiąta strona nie przyniesie żadnego przełomu, odpuszczę. W końcu czytanie ma cieszyć, nie nużyć i irytować. Tak bardzo liczyłem na jakiś przełom! 

I się nie przeliczyłem. Bo kiedy po ponad tygodniu dobrnąłem do swojej granicy, okazało się, że fabuła „Zimowych dzieci” zaczyna się zasklepiać, robić spójna, logiczna i bardzo… pociągająca. „Ostatnie” dwieście kilka stron przeczytałem w jedno popołudnie, a odkładając przeczytaną książkę na półkę wiedziałem, że jeszcze kiedyś do niej powrócę. 

Ale pomówmy o samej książce. Rzecz dotyczy umierania i przywoływania zmarłych zza grobu. Makabryczna to wizja i taką jest przedstawiana w „Zimowych dzieciach”. Ten koncept z jednej strony budzi strach, a z drugiej ciekawość. Autorka sprytnie powtykała tu i ówdzie sekrety, których ujawnienie – jakżeby inaczej – następuje dopiero na finiszu. Ale droga do niego nie jest ani łatwa, ani prostolinijna, bo „Zimowe dzieci” bardziej udają film niż pozostają książką. Typowo filmowe rozwiązania – cliffhangery, szybkie cięcia, skakanie po postaciach – to coś, z czym nie każdy sobie poradzi, ponieważ nie każdy jest Danem Brownem. I nie każdy potrafi budować w ten sposób fabułę, nie burząc klimatu książki. A ten w „Zimowych dzieciach” jest bardzo niestabilny. Bo z jednej strony mamy horror, a z drugiej książkę bardziej młodzieżową lub nawet dziecięcą – sporo tu niedorzeczności… W pewnym momencie można się zgubić i zabłądzić. Zresztą samo rozwiązanie stanowi wielki ukłon w kierunku powieści młodzieżowych i współczesnego filmowego horroru. A szkoda, bo potencjał w tej książce tkwił olbrzymi. Ale skoro tyle w niej wad, to dlaczego chcę do niej wrócić w przyszłości? Zabrzmi to irracjonalnie – bo ta książka ma w sobie to „coś” – „coś” co nie pozwala jej odłożyć na półkę nawet wtedy, gdy nuży niemiłosiernie (zwykle czytam pięćdziesiąt stron każdej książki – jeśli mnie one nie przekonają, rezygnuję z dalszej lektury) i „coś”, co każe z nią zostać pomimo swoistej tandety i kiczu, które ona sama sobą reprezentuje. Ta książka jest po prostu, w głębi ducha, dobra. Po prostu dobra. Może i nie jest wyjątkiem, który zawojuje świat wydawniczy, ani nie wprowadza niczego nowego, ale zmusza do refleksji. Zagłębia się w podświadomość i bombarduje ją setkami pytań. Bardzo ważnych, egzystencjalnych pytań. I to mnie zauroczyło. Ta głębia ukryta pod płaszczykiem wspomnianej tandety. „Zimowe dzieci” idealnie wpisują się w serię wydawniczą „Gorzka czekolada”, ponieważ pozostawiają po sobie cierpki smak w ustach. Zasiewają ziarenko, które kiełkuje w umyśle i zmusza do refleksji. Jak niewiele jest dzisiaj książek, które zmuszają do myślenia! Tymczasem „Zimowe dzieci” mówią o tolerancji, odpowiedzialności, determinacji i o sile ludzkich słabości. 

„Zimowe dzieci” pokazały mi, że nie jest istotne to, ile ma się wad, ale ile dobrego ukrywa się pod ich płaszczem. Bardzo polecam tę książkę tym, którzy nie boją się swoich słabości i wad oraz tym, którzy będą w stanie ją naprawdę zrozumieć.

Opis wydawniczy:

Klimatyczna zimowa powieść z pogranicza horroru i dramatu obyczajowego. Akcja rozwija się równolegle na dwóch płaszczyznach czasowych – współcześnie oraz na początku XX wieku.
1908. Sarah Harrison Shea w niewyjaśnionych okolicznościach traci swoją córkę, by kilka dni później, przy pomocy tajemniczego rytuału, „obudzić” ją.
Czasy współczesne. Matka Ruthie i Fawn znika bez śladu, pozostawiając po sobie puste talerze. 
A to dopiero początek opowieści…
Zagmatwane historie mężczyzn i kobiet rozgrywają się na przestrzeni wielu lat, pośród skutych lodem i przyprószonych śniegiem krajobrazów. Przeszłość przenika się z teraźniejszością, by pokazać, jak bardzo czas podlega interpretacji i jak „tamto” może kształtować „obecne”. Zmarli ożywają, a żywi odchodzą do świata umarłych, by tam szukać odpowiedzi na swoje niepokojące pytania. W całej powieści wieje chłodem, jednak od czasu do czasu robi się gorąco. Ten horror – do którego bardziej pasuje określenie: współczesna powieść grozy – jest pretekstem, żeby pokazać wiele kontrastów. Są to kontrasty mocne, wyraźne, czarno-białe niczym zimowy krajobraz.

Opublikuj komentarz