
„Nowy Drapieżnik” Zbigniew Zborowski

Tekst archiwalny z 2015 r.
Prawie 2 lata.
Tyle na mojej półce przeleżał debiut literacki Zbigniewa Zborowskiego. Przez tyle czasu Nowy drapieżnik nie był w stanie mnie upolować.
I wreszcie brakło mi książek do czytania, a nałóg nie pozwalał o sobie zapomnieć. Trawił mnie głód czytelniczy, nie pozwalający skupić się na niczym innym. Ach, co to był za ból! Same czarne chmury zebrały się nade mną. Wizje półgodzinnej drogi do pracy i z pracy bez lektury. Wizja wieczoru bez książki. A do tego ponura, jesienna aura. No nic, pozostaje się pochlastać! Albo…
Albo dać się przekonać nieprzekonującej okładce i nieprzekonującemu opisowi.
Ta książka miała być zwyczajną zapchajdziurą. Miała pozwolić mi stłumić zwierzęcy głód na kilka dni, nim zagubiony w akcji listonosz dostarczy to, na co czekam tak długo i niecierpliwie…
Do Nowego drapieżnika podszedłem na luzie. Zero oczekiwań, zero nadziei. Przeświadczenie, że będzie to gniot, jakich wiele.
I wtedy bestia wgryzła się w moje gardło. Tak stałem się ofiarą.
Maciej urodził się chory. Z wiekiem jego stan się pogarszał. Medycyna była bezsilna, rodzina szykowała się na najgorsze. Dramatyczny obrót sytuacji odmienił jego los. Chłopiec sam znalazł lekarstwo. A ono okazało się być dużo większym przekleństwem od samej choroby…
Co łączy dwa zgony, do których doszło na przestrzeni 20 lat? Pomimo, że ofiary nie doznały żadnych obrażeń zewnętrznych, stary policjant, Madejski, jest nie tylko przekonany, że coś je łączy, ale i że zgony nie wynikły z przyczyn naturalnych.
Początek książki przebolałem – niewyszukany, niezwykle wulgarny język początkowo ranił moje oczy, z czasem jednak zrozumiałem, dlaczego musiał taki być.
Historię Nowego drapieżnika poznajemy z perspektywy wielu bohaterów: m.in. owego drapieżnika, bandy kryminalistów, starego gliniarza, ambitnego i nieudolnego agenta czy dziennikarki. Choć początkowo wszystkie wątki są dość luźne i niezwiązane ze sobą, wkrótce splatają się w jeden sznur, okazują być elementami jednej, znacznie większej układanki.
Myślę, że to właśnie spojrzenie z wielu perspektyw na jedną sprawę i możliwość obserwacji wydarzeń oczami różnych bohaterów – a co za tym idzie, poznawanie różnych opinii na dany temat – staje się głównym atutem powieści Zborowskiego.
Bardzo dobrze skonstruowani bohaterowie, tak bardzo różniący się od siebie, nadają tempa tej opowieści i zapewniają jej świeżość w każdym rozdziale. Niektórych z nich lubi się bardziej, innych mniej – nikt nie jest idealny, każdy ma coś za uszami. Z jednej strony widzimy starego policjanta nie stroniącego od alkoholu, z drugiej borykającą się z własnymi uczuciami i nędzą niespełnioną dziennikarkę, dalej pozbawionych jakichkolwiek skrupułów bandziorów czy narcystycznego agenta policji. Można śmiało stwierdzić, że różnorodności charakterów tu nie brakuje.
Nie brakuje też różnorodności językowej. Jest on na ogół wulgarny, choć w całej swej wulgarności tak kwiecisty, że chwilami nie można wyjść z podziwu nad złożonymi wiązankami. Niektóre teksty – rodem z ulicznego slangu – wbijają w fotel i wywołują atak śmiechu. Dla przykładu – pewny siebie anty-bohater bierze udział w ustawce. Przeświadczony o swoich możliwościach, nie docenia przeciwnika i w konsekwencji dość mocno mu się obrywa. Po serii najzabawniejszych opisów w książce (Ale… czuje się, jakby ktoś na chwilę zgasił mu światło. Błysk ciemności, przerwa w dostawie energii, wata w nogach, gleba) przychodzi jeszcze zabawniejsze podsumowanie akcji: (…) ma nastrój jak ćpun na detoksie. Obolały, bez prądu, psycha spękana jak nagrobek pradziadka. Dla takich tekstów – a w Nowym drapieżniku jest ich całe mnóstwo – naprawdę warto przeczytać tę książkę!
A kiedy już naśmiałem się z artystycznie wystylizowanych bluzgów, udało mi się dostrzec coś, czego wcześniej nie widziałem. Mądrość i pomysł w fabule. Po jakichś 100 stronach zacząłem wsiąkać i wkrótce okazało się, że to, co miało być zapchajdziurą, awansuje na znacznie wyższy poziom.
Nowy drapieżnik to przede wszystkim pomysł, ciekawa koncepcja i wizja tego, co trzeba opisać. Tu wszystko ma jakieś znaczenie, Zbigniew Zborowski w żadnym momencie nie pisze tylko po to, żeby pisać.
No i nie brakuje emocji. Tych jest mnóstwo, choć nie za dużo. Na szczęście nie czuć tego pędu we włosach, dzięki czemu ma się odczucie, że u Zborowskiego wszystko jest dobrze wyważone i doskonale dograne. To prozatorska wulgarna poezja przekraczająca granice i nic sobie nie robiąca z ich przekroczenia – dlatego jest taka dobra!
I tylko zakończenia żal, bo choć nieprzewidywalne w szczegółach, ogółem było do przewidzenia. Ale nie można mieć wszystkiego! I kim ja jestem, żeby czepiać się zakończenia książi, której nie planowałem dać szansy?
Czy polecam? Wystarczy jeśli powiem, że jest to jedna z moich książek polskiego autora.
A na półce czeka już kolejna powieść pana Zborowskiego. Cudowne zaskoczenie!
Opublikuj komentarz